Zdaje mi się, że cała wiedza o moim życiu pochodzi z książek
Jean-Paul Sartre, Mdłości

sobota, 31 maja 2008

Pięciu pisarzy, których wstyd czytać

Oto koszmar, który prześladuje każdą kobietę, choćby luźno związaną z literaturą. Poznajesz mężczyznę. Jest przystojny, uprawia sporty. Niestety, przychodzi chwila, w której postanawia wykazać, że jest również inteligentny. Ponieważ dowiedział się, że jesteś krytykiem literackim/polonistką, albo choćby osobą czytającą książki, postanawia zabłysnąć na polu literatury. I zanim zdążysz zaprotestować, już deklaruje: «Książka, która ostatnio zrobiła na mnie wielkie wrażenie, to…». Pada tytuł. Facet uśmiecha się z satysfakcją: jest pewien, że zaraz zacznie się między wami porozumienie w dziedzinie ducha. Ostatnio postanowił bowiem raz w tygodniu po pracy zamiast squasha uprawiać życie duchowe. Biedaczek, nie wie, że jedynym porozumieniem możliwym pomiędzy wami od tej chwili jest, że to on płaci za kolację. Nie będziesz dokładać nawet złotówki do kolacji z analfabetą.

Mnie osobiście w takich sytuacjach prześladowały zawsze dzieła Paula Coelho. Iluż czarujących mężczyzn, których nie mogłam traktować poważnie, od kiedy mi się zdradzili z miłością do «Alchemika». Kiedy to się znowu zdarzyło w zeszłym roku, postanowiłam naocznie zbadać fenomen. Sama, rzecz jasna, Coelho nigdy nie czytałam, nawet jednej strony. Są książki, których nie trzeba czytać, żeby wiedzieć, ile są warte. Wystarczy, że polecą nam je koleżanka Xi kolega Y Do tych autorów, którymi pogardzałam zaocznie, poza Coelho należeli jeszcze Janusz L. Wiśniewski i Dan Brown. Pomyślałam: a gdyby tak zrobić sobie dwa dni ze szmirą? I wreszcie mi się udało w tym tygodniu

Paulo Coelho

Ponieważ sama tych dzieł nie posiadam, udałam się do biblioteki. I zaczęłam od Coelho. Tak, wiedziałam, że to jest tandetne: nauczania speca od marketingu, jak żyć, zawarte w jakichś pseudomistycznych fabułach. Ale lektura jednak przerosła moje oczekiwania. Tak naprawdę w tej książce nie ma żadnej fabuły ani właściwie żadnej filozofii. Co nam bowiem opowiada Autor? Bohater podróżuje po świecie, żeby odnaleźć Skarb. Skarb, znaczy Tajemnicę. Tajemnicę, znaczy Życie. «Życie obdarza hojnie tego, kto jest wierny Własnej Legendzie». «Twoje serce jest tam, gdzie twój skarb». «Tyłko ten, kto odkrywa Zycie, może znaleźć skarb». Coelho odnalazł kamień filozoficzny literatury: wystarczy pisać dowolne brednie i od czasu do czasu nacisnąć Shift, żeby zrobić wielką literę. Na pewno temu i owemu skojarzy się to z głębią.

Miałam kiedyś kolegów Norwegów, którzy zgodnie z ogólną obojętnością na sprawy kultury panującą w tym bogatym kraju, nie czytali nic poza Stephenem Kingiem i Johnem Grishamem. Głównie zaś oglądali telewizję. Ich potrzeby duchowe były zerowe, ale mówili o tym wprost, niczego nie udając I jak powiedziałby Jerzy Pilch to było dobre. Kiedy jednak człowiek o podobnej mentalności postanawia pogłębić się duchowo, kończy się to jakże często katastrofą estetyczną w rodzaju Coelho. No, ale gdyby przyjąć z dobrą wolą, że znajduje się tam jakaś myśl – to jak by ją streścić? Jest to mianowicie filozofia optymizmu jednostki w oparciu o Duszę Wszechświata. «Jeśli naprawdę z całych sił czegoś pragniesz, znaczy to, że pragnienie owo zrodziło się w Duszy Wszechświata». I jeszcze: «Nie staraj się objaśniać uczuć». Drodzy panowie konsultanci i bankowcy, czy wiecie, że Coelho jest przeciw rozumowi? Ale nic dziwnego. Posiadanie rozumu uniemożliwiłoby wszak czytanie jego książek.

Janusz L. Wiśniewski

Skończywszy z brazylijskim guru, myślałam, że odtąd może być już tylko lepiej. A jednak, przystąpiwszy do lektury opus magnum Janusza L. Wiśniewskiego, «S@motność w sieci», prędko zrozumiałam, że nazywanie autora producentem tanich romansideł jest niedocenianiem jego kunsztu. Przy zdaniu: «Na samą tylko myśl o tym krew, szumiąc, odpływała w dół jak oszalała i pojawiała się, jak na zawołanie, wilgotność», zaczęłam rozglądać się wokoło. Czy nikt nie widzi, co czytam? Ale jak to możliwe? Słyszałam na własne uszy kobiety kulturalne, na stanowiskach, które zachwycają się, że autor świetnie rozumie duszę kobiety… No wiec kobiety obdarzone duszą, którą rozumie Janusz L. Wiśniewski, uwodzą mężczyzn «siadając bez majtek, z rozłożonymi udami na biurku». Swoją drogą trochę mnie zaniepokoiła ta strategia flirtu, autor bowiem ma ponoć wielki wpływ na czytelniczki.. O czym dowiadujemy się z aneksu do «S@motności w sieci», gdzie umieścił swoją z nimi korespondencję. Zwierza wstrząśnięta czytelniczka: «Pieprzone książki. Pod wpływem «Alchemika» zdradziłam go drugi raz. Teraz boję się czytać tę cholerną «S@amotność»».

Zdrada chłopaka lub męża pod wpływem rzeczonych dzieł może nie być uznana za kompromitację wyłącznie w jednym wypadku: gdy następuje ona po odkryciu, że chłopak posiada te dzieła w swojej bibliotece.

I ostatni akcent: «Jak po przeczytaniu powieści nie myśleć, że jeżeli Bóg naprawdę stworzył ludzi, to przy autorze S@motności… spędził trochę więcej czasu?» – snuje się myśl, gdy pachnie mimoza. Na co autor skromnie: «Teraz, w tym miejscu, ogarnął mnie lęk i zwątpienie. Boję się, że zacytowane pochwały, opisy wzruszeń, zachwyty ściągną na mnie zarzuty pychy, arogancji i zarozumialstwa». Skądże znowu.

Dan Brown

Trzecim wielkim mistrzem ceremonii zbiorowego ogłupiania, która odbywa się w zaciszu naszych salonów i bibliotek, jest Dan Brown. Pal licho jeszcze czytelników, którzy łyknęli tę jego twórczość jako kryminały. Ale fenomen wiąże się z innymi zgoła jej walorami. Ludzie uwierzyli mianowicie, że w «Kodzie Leonarda da Vinci» znajdują się nowatorskie i głębokie refleksje na temat Chrześcijaństwa, sztuki, duchowości i historii Zachodu. Zdarzyło mi się spotykać przystojne kobiety w średnim wieku, na przykład redaktorki w wydawnictwach, które z zadumą mówiły: niby fikcja, ale jednak coś w tym jest…

«Kod Leonarda da Vinci» stał się ulubionym przewodnikiem Amerykanów klasy średniej, kiedy wreszcie wybiorą się porównać wieżę Eiffla ze zdjęciami z filmów, podręcznikiem do nauki historii sztuki w weekend, nowatorskim katechizmem i słownikiem etymologicznym.

Lecz chcąc być absolutnie pewnym sukcesu, Dan Brown zawarł w książce także postępowe idee dotyczące Kościoła, powszechnie podzielane przez zachodnią kawiarnię czy raczej zachodni supermarket. «To smutne, że kiedy większa część Kościoła katolickiego powoli zmierza we właściwą stronę w kwestiach praw kobiet, Opus Dei jest zagrożeniem dla postępu» – pisał dramatycznie, budząc zamęt w sercach milionów wierzących czytelników.

Cegielski i Passent

No i tak minęły moje dwa dni w Bibliotece Narodowej. Poza tymi trzema sztandarowymi producentami szmiry są jeszcze pomniejsi autorzy, o których aż się prosi wspomnieć. Z Polaków – Max Cegielski. Sprawny dziennikarz telewizji Kultura, organizator popularnych imprez Masala i prezenter radiowy, jest jednak do tego stopnia pozbawiony już nawet nie talentu literackiego, co elementarnej umiejętności zajmującego pisania, że czytanie jego tekstów przypomina poprawianie wypracowań szkolnych. Dla każdego, kto otworzył książkę «Masala», jasne jest, że autor powinien ograniczyć się do ścisłej działalności pozatekstowej. Nie chodzi już nawet o tandetność tej myśli w stylu «Zachód dostrzega swoją zgniliznę i chce się odnowić w duchu Wschodu». Chodzi o te tasiemcowe wypracowania: to o krajobrazie Indii, to ojej dziejach, albo też obserwacje społeczne na trójkę z plusem. Niestety mimo tych dzieł Max nadal uchodzi za duchowego guru wśród bankowców znudzonych wieloletnim zarabianiem forsy.

Zawsze uważałam też za straszliwe pisarstwo Agaty Passent. Jest w jej felietonach ta szczególna pretensjonalność, która powstaje z połączenia pewności siebie z brakiem czegokolwiek oryginalnego do powiedzenia. Pamiętam jakiś felieton, kiedy się zwierzała, jak to grywała w tenisa z Fibakiem w Harvardzie. Żeby to ona chociaż grywała z Fibakiem dzięki własnym zdolnościom, ciężkiej pracy i tak dalej. Ale chwalenie się, że tata miał kontakty… I kiedy mi ktoś mówi, że czytuje felietony Agaty Passent, wiem, że w kolejnym zdaniu nastąpi informacja, do jakich restauracji się teraz chadza z wózkiem, ponieważ, «jak zapewne słyszałaś, dzieci są teraz trendy».

Nie słyszałam. Natomiast słyszałam, że brak gustu ciągle trendy nie jest.

Magdalena Miecznicka, „Dziennik”

niedziela, 18 maja 2008

łóżko

Jej sypialnia była już uporządkowana, z wyjątkiem łóżka, które zawsze przypominało gniazdo z pozwijanych koców i spiętrzonych poduszek. Nigdy jej za to nie upominałam, przeciwnie, cieszyło mnie, że ma jedno takie miejsce, które uważa za swoje, w które może się schronić, uciec od tej naprawdę strasznej potrzeby bycia zawsze taką żywą i grzeczną. Niekiedy w ciągu dnia ni stąd, ni zowąd szła do swego pokoju – nagle, jakby czegoś było już za wiele. Zamykała drzwi i, byłam tego pewna, wpełzała w tę stertę bałaganu, kładła się tam i przychodziła do siebie... ale po czym? W salonie siadywała na mojej starej sofie z podwiniętymi nogami, w pozycji, która w równym stopniu była poddaniem się temu, czego można było od niej wymagać, jak i jej sposobem bycia, jej posłuszeństwem. Obserwowała mnie, jakby odgadując polecenia i życzenia, albo czytała. Upodobaniem do czytania przypominała dorosłego: widok Emily siedzącej z wybraną książką czynił jej dziecięcą żywość jeszcze bardziej nienaturalną, jakby było to rozmyślne obrażanie mnie. Albo siedziała, otaczając ramieniem żółtego zwierza, który lizał jej rękę, kładł swój koci pysk na jej ramieniu i mruczał, a pomruk wypełniał całe mieszkanie.


Doris Lessing, Pamiętnik przetrwania

środa, 14 maja 2008

samobójstwo

Rozpacz jest sytuacją ostateczną albo «graniczną». Człowiek nie może posunąć się dalej. Naturę jej ukazuje w niektórych słowach etymologia słowa «rozpacz» wywodzącego się od «beznadziei». Nie widać żadnej drogi prowadzącej w przyszłość. Niebyt odczuwany jest jako coś absolutnie zwycięskiego. Jednakże istnieje granica jego zwycięstwa: niebyt jest odczuwany jako coś zwycięskiego, a odczuwanie zakłada byt. Pozostaje dość bytu, by odczuwać nieodpartą moc niebytu i to stanowi rozpacz wewnątrz rozpaczy. Ból rozpaczy polega na tym, że byt uświadamia sobie swą niezdolność afirmowania siebie z powodu mocy niebytu. W konsekwencji tego pragnie wyrzec się tej świadomości i tego, co ona zakłada, bytu, który osiągnął świadomość. Na próżno chcę wyzwolić się z samego siebie. Pojawia się rozpacz w postaci podwójnej – jako rozpaczliwa próba wymknięcia się rozpaczy. Gdyby lęk dotyczył jedynie losu i śmierci, dobrowolna śmierć byłaby drogą ucieczki od rozpaczy. Potrzebnym męstwem okazałoby się męstwo decyzji: nie być. Ostateczna postać ontycznej samoafirmacji polegałaby na akcie ontycznej samonegacji.

Jednakże rozpacz odnosi się także do winy i do potępienia. Nie ma przy tym sposobu wymknięcia się jej, nawet przez ontyczną samonegącję. Samobójstwo może uwolnić człowieka – o czym wiedzieli stoicy – od lęku przed losem i śmiercią. Nie może wszakże – o czym wiedzą chrześcijanie – uwolnić od lęku przed winą i potępieniem. Tkwi w tym jakiś wielki paradoks, podobnie jak paradoksem jest w ogóle stosunek sfery moralnej do egzystencji ontycznej. Stwierdzenie jednak tego paradoksu to stwierdzenie prawdziwe, potwierdzone przez tych, którzy przeżywali w pełni rozpacz potępienia. Niemożliwe, aby wyrazić nieunikniony charakter potępienia w terminach ontycznych, czyli w terminach posługujących się wyobrażeniami związanymi z «nieśmiertelnością duszy». Każde bowiem stwierdzenie ontyczne musi posługiwać się kategorią skończoności, a «nieśmiertelność duszy» znaczyłaby nie mające końca przedłużanie skończoności oraz rozpaczy potępienia (co byłoby pojęciem sprzecznym w sobie, gdyż finis znaczy koniec). Doświadczenie mówiące, że samobójstwo nie jest sposobem ucieczki od poczucia winy, należy więc rozumieć w terminach jakościowego charakteru żądań moralnych i jakościowego charakteru ich odrzucenia. Wina i potępienie są nieskończone pod względem jakościowym, a nie ilościowym. Mają one ciężar nieskończoności i nie można ich odsunąć przez skończony akt ontycznej samonegacji. To decyduje o beznadziejności rozpaczy, czyli o tym, że nie można od niej uciec. Oto sartrowski impas (Przy drzwiach zamkniętych). Lęk przed pustką i bezsensem obecny jest w rozpaczy zarówno w swym składniku ontycznym, jak i moralnym. W takim stopniu, w jakim wyraża on skończoność, może być usunięty przez samonegącję ontyczną: skrajny sceptycyzm wiedzie w ten sposób do samobójstwa. W takim stopniu, w jakim jest konsekwencją dezintegracji moralnej, prowadzi do takiej samej paradoksalnej sytuacji, jak w przypadku moralnego elementu w rozpaczy: nie ma z niego żadnego ontycznego wyjścia. To paraliżuje samobójcze tendencje towarzyszące przeżywaniu pustki i bezsensu. Człowiek jest świadomy daremności samobójstwa.


Paul Tillich, Męstwo bycia