Zdaje mi się, że cała wiedza o moim życiu pochodzi z książek
Jean-Paul Sartre, Mdłości

czwartek, 26 marca 2009

CBZT


W 1981 roku, dwa lata po ukończeniu studiów, pracowałem na drugim końcu stanu w gazecie „Herald-Palladium”. Mimo że mieszkałem trzy godziny jazdy od Harbor Hills, tamtej wiosny przyjechałem do domu, zakonserwowałem kadłub żaglówki i spuściłem ją na wodę. Tata był już wtedy na emeryturze, więc pomyślałem, że jeżeli mu ją przygotuję, to może zechce sobie popływać. Nawet na emeryturze pracował zbyt ciężko, więc chciałem mu zasugerować jakieś spokojne hobby. Lecz kiedy wróciłem w sierpniu do domu na weekend, zorientowałem się, że ani razu nie wypłynął. Prawdę mówiąc, wymawiał się od żeglowania, odkąd urosłem na tyle, by pływać samodzielnie.
– Idę na żagle, tato – powiedziałem. – Masz ochotę popływać?
– Nie, idź sam – odparł. – Zostało mi tu jeszcze tyle do zrobienia.
– No, chodź - namawiałem. – Nie daj się prosić. Pożeglujemy jak kiedyś. Tylko na chwilę. – Upierałem się, dopóki się nie zgodził.
Tamtego dnia wiał dość mocny wiatr, ale nie było to nic bardziej wyjątkowego niż to, co już wcześniej nieraz przeżywaliśmy w naszej mocnej żaglówce. Usiadłem przy sterze i prowadziłem łódź przez grzywacze, luzując żagle, gdy trafiały w nas porywy. „Mary Ann” przechylała się figlarnie i nurkowała naprzód. Na jeziorze zaproponowałem tacie, żeby przejął ster i grotszota. Zrobił to dość niechętnie. Od kilku lat nie pływał zbyt wiele i widziałem, że się denerwuje. Lecz szybko przypomniał sobie cudowne lata. Uśmiechał się, spoglądając w górę na takielunek i sprawdzając ustawienie żagla.
-– Tyle razy dobrze nam się pływało tą naszą łupinką – powiedziałem, a on skinął głową. – Pamiętasz, jak mi powtarzałeś, że życie jest jak sterowanie żaglówką? Trzeba wybrać kropkę na horyzoncie i uważać, żeby nie zejść z kursu?
Uśmiechnął się na wspomnienie swoich prób znajdowania życiowych lekcji w codziennych czynnościach.
– Drobne poprawki w trakcie. Chyba ci to mówiłem – upewnił się. – Życie polega na drobnych, ale ciągłych poprawkach kursu.
– Przynajmniej jeżeli nie chcesz się nadziać na mieliznę – przyznałem.
Właśnie otwierał usta, żeby dodać coś jeszcze, kiedy przyszedł silny poryw wiatru. Poczułem go najpierw na karku, a ułamek sekundy później w żaglach. Doświadczeni żeglarze wiedzą, co robić, gdy zerwie się silny wiatr – ustawić się dziobem do wiatru i zluzować szoty, żeby zmniejszyć przechył. Tata też o tym wiedział i robił to niezliczoną ilość razy. Tym razem mocniej chwycił ster i szotgrota. Ja puściłem kliwer i wlazłem na unoszącą się w górę burtę łodzi. Ojciec siedział bez ruchu, wpatrzony w lejącą się do kabiny wodę. Sekundę później krzyknął:
– John, bierz ster!
Rzuciłem się ku niemu.
-– John! Pomóż! – W jego głosie było coś, czego nigdy wcześniej nie słyszałem: panika.
W naszej rodzinie to tata zawsze zachowywał zimną krew i dowodził w trudnych sytuacjach. Kiedy byłem jeszcze w przedszkolu, mama strąciła puszkę farby z drabiny w salonie. Jej zawartość rozbryznęła się na zasłony, kanapę i dywan. Mama osunęła się na kolana i wybuchnęła płaczem, lecz ojciec natychmiast skoczył na ratunek, spokojnym głosem wydając każdemu polecenia: „Marijo, ręczniki! Tim, wiadro zimnej wody! Michael, gąbki!” Udało mu się zebrać większość farby, zanim zdążyły pojawić się plamy. Tata najlepiej sprawdzał się w sytuacjach kryzysowych. Zawsze był pasterzem swojego stada, to na nim polegaliśmy, gdy trzeba było rozwiązać jakieś problemy, naprawić jakieś zło. Jednak nie tamtego dnia. Gdy łódź przechyliła się na tyle, że nie mogła się już podnieść o własnych siłach, zrozumiałem, że nasze role się odwróciły. Teraz on był jagnięciem, a ja jego obrońcą. Nagle stanął mi przed oczami jego atak serca sprzed kilku lat, podobnie jak dwa poważne ostrzeżenia lekarzy: unikać stresujących sytuacji i wszelkich wstrząsów, jak na przykład nagłe zanurzenie w zimnej wodzie. W żyłach poczułem elektryzującą falę adrenaliny.
Chwyciłem za ster, ale było za późno. „Mary Ann” już przechylała się na bok, kokpit wypełniał się wodą, a maszt i żagle położyły się na powierzchni jeziora. Obaj z pluskiem wpadliśmy do wody. W oczach ojca dostrzegłem błysk przerażenia.
– Wszystko w porządku, tato – uspokoiłem go. – Nic nam nie będzie. Zobacz, wszystko jest okej.
Pomogłem mu włożyć kamizelkę ratunkową i usiąść okrakiem na wystającej z wody części dziobu. Potem opłynąłem łódź i zebrałem pagaje oraz poduszki na siedzenia.
– Zaraz ustawimy tę naszą łupinkę – zawołałem. W ciągu czternastu lat żeglowania wywróciliśmy się po raz pierwszy. – Nic się nie stało, tato. Tylko się trochę zmoczyliśmy.
Po kilku chwilach wrócił do dawnej formy, odzyskując spokój i opanowanie.
– Chyba trochę zardzewiałem – stwierdził z zakłopotaniem.
– Nieźle dmuchnęło – powiedziałem. – Ja też się tego nie spodziewałem. Z tymi słowy stanąłem na stępce, chwyciłem za burtę i kołysałem się, dopóki łódź znów nie stanęła na wodzie. Tata trzymał się burty, kiedy wybierałem wodę. Dość szybko zniosło nas na piaszczystą łachę, gdzie stanęliśmy, a ojciec mógł bez problemu wdrapać się z powrotem na pokład.
– Ale się podziało! Przerwaliśmy naszą dobrą passę – zażartowałem, kiedy cumowaliśmy łódkę przy pomoście.
– Co za dzień – podsumował tata.
– Co za dzień – przyznałem. Rzeczywiście tak było. Gdy refowałem żagle, zdałem sobie sprawę, że tata już nigdy więcej nie wejdzie na pokład „Mary Ann”, a mnie już nigdy więcej nie będzie pisane spędzić z nim takiego popołudnia na wodzie, ramię w ramię, jak syn z ojcem. Bywają w życiu takie chwile, które ulatują z pamięci, jeszcze nim się skończą. Lecz są też takie, które pozostają z nami na zawsze. Nosimy je ze sobą przez lata, pod samym sercem, jak snopy cennej świetlistej jasności. Stają się częścią tego, czym jesteśmy. Staliśmy obok siebie przemoczeni do suchej nitki – a ja już wiedziałem, że to jedna z takich chwil.
Wiedziałem, że ścieżki naszego życia krzyżują się jak ślady odrzutowców na pustym niebie. Mój ślad unosił się ku dorosłości i obiecującej przyszłości, a jego zaczął stopniowe schodzenie ku nieuniknionemu kresowi życia.
Para kaczek wylądowała na powierzchni Laguny, wyrywając mnie ze wspomnieniowej zadumy. Minęły dwadzieścia trzy lata od naszej ostatniej wyprawy łódką. Dwadzieścia trzy lata, a jak daleko zaniosły nas rozbieżne trajektorie lotu.


– John, zrób mi przysługę, dobrze? – poprosił tata. Siedzieliśmy w starym pokoju Marijo, wiele lat wcześniej zamienionym w pokój telewizyjny, gdzie właśnie skończyliśmy oglądać wiadomości o osiemnastej. Słyszeliśmy uwijającą się na dole w kuchni Elizabeth i dochodził nas zapach imbiru i czosnku. Przygotowywała na kolację swoją specjalność – azjatyckie danie składające się z makaronu, kurczaka, krewetek i warzyw.
– Oczywiście, tato – odpowiedziałem.
– Idź do mojego pokoju i przynieś to pudełko, które mi zrobiłeś. Leży koło łóżka.
Znalazłem je na szafce nocnej, obok latarki i budzika. Ostatni raz widziałem to pudełko jedenaście miesięcy wcześniej, gdy wysyłałem mu je jako prezent na osiemdziesiąte ósme urodziny. Nie miałem pojęcia, jak je nazwać. Nie było na tyle wykwintne, by zasłużyć na miano kasetki, poza tym tata nie miał żadnej biżuterii oprócz kilku par spinek do mankietów i obrączki ślubnej, której nie zdejmował z palca od pięćdziesięciu sześciu lat. Nie była to też skrzynka na pamiątki. Po prostu nieduże, lecz masywne pudełko, które zrobiłem sam z kawałków twardego drewna, jakie zebrałem w lesie za moim domem w Pensylwanii. U dołu miało szufladkę, a u góry wieczko, które można było otworzyć.
Od zawsze pasjonowałem się obróbką drewna, chociaż nie miałem żadnych szczególnych uzdolnień w tym kierunku. Robiłem ramy do obrazów, deski do krojenia i samochodziki zabawki dla dzieci. W ostatnich latach zacząłem poszukiwać w lasach zwalonych pni szczególnie pięknych odmian drzew – czerwonego dębu, orzecha i czeremchy amerykańskiej, ciąłem je na deski, a z desek heblowałem płyty. Zaplanowanie i wykonanie pudełka dla taty zajęło mi rok. Przez całe życie dawałem mu przewidywalne prezenty: wody po goleniu, krawaty i grube biografie nieżyjących prezydentów. Lecz ojciec nie stawał się młodszy i trudno było zaprzeczyć, że od czasu mojego ślubu oddaliliśmy się od siebie. Ten krzyż, ciężar dzielących nas różnic religijnych, mieliśmy nieść razem przez całe życie. Tata otrzymał błogosławieństwo – dar wiary, lecz ja urodziłem się z przekleństwem sceptycyzmu. Jego przeznaczeniem była wiara, moim – zwątpienie. Robiąc dla niego to pudełko, tak samo jak planując ogród, podejmowałem próbę przeskoczenia dzielącej nas otchłani, chciałem mu dać poznać, że nadal mi na nim zależy.
Podniosłem pudełko, które wydało mi się cięższe niż kiedyś, i pogładziłem atłasowe, ręcznie polerowane ścianki. Mama drzemała po swojej stronie łóżka z podwiniętymi jak u dziecka nogami. Nie chciałem jej budzić, chociaż ryzyko było niewielkie. Na palcach wyszedłem z sypialni i położyłem pudełko tacie na kolanach.
– Pomyślałem sobie, że chciałbyś widzieć, do czego go używam – powiedział i podniósł wieczko.
Wewnątrz znajdowała się kolekcja rodzinnych skarbów. O istnieniu wielu z nich nie miałem pojęcia. Wyciągał je jeden po drugim i o każdym opowiadał parę słów: różaniec jego dziadka ze srebra i hebanu, okulary w drucianej oprawie należące do jego ojca, prawo jazdy jego matki, obrączki ślubne rodziców. Z małej szarej koperty wysypał stos wojskowych insygniów i belek, jakie zdobył w marynarce.
– Nazywaliśmy to sałatką owocową – wyjaśnił.
Otworzył niewielką szufladę u dołu pudełka i wyciągnął złoty zegarek, który w 1909 roku jego ojciec otrzymał od Rapid Vehicle Motor Company za uczestnictwo w pierwszej wyprawie samochodowej na szczyt Pikes Peak w Colorado, oraz króliczą łapkę na szczęście. Dziadek nosił ją zawsze przy sobie. W małej sakiewce znajdowała się kolekcja odznak upamiętniających kolejne kamienie milowe czterdziestoletniej kariery zawodowej taty w General Motors. Każdą zdobił niewielki brylancik. Tata opisał mi wszystkie rzeczy po kolei. Żebym wiedział. Gdy pewnego dnia zajrzę do pudełka z moimi dziećmi albo z wnukami lub one z własnymi, przedmioty te będą czymś więcej niż garścią zapomnianych staroci. Z każdym wiązała się jakaś opowieść, część historii naszej rodziny. Każdy stanowił nić łączącą nas z przeszłością. Wiedziałem, że tata nie chciał, żeby popadły w zapomnienie.
Z samego dna szufladki wyjął złożony arkusz papieru – rozpoznałem w nim liścik, który wsunąłem do pudełka przed wysłaniem. Teraz odczytał na głos słowa napisane przeze mnie prawie rok temu. Opisywałem cały proces powstawania pudełka, od wyboru kawałków drewna do nałożenia ostatniej warstwy wosku. Opisywałem, jak frezowałem wieko i wycinałem dłutem miejsca na zawiasy. Przyznawałem się, jak wiele błędów zdarzyło mi się po drodze i jak wiele wynikających z nich kompromisów musiałem zaakceptować, chcąc wykonać zadanie, którego się podjąłem z myślą o zrobieniu czegoś doskonałego. Przypuszczam, że w tym sensie moja praca bardzo przypominała życie.
Notatkę zakończyłem tymi słowami:

Dzieci przyglądały się, jak pudełko powoli nabiera kształtów, i to było dobre. Wiedziały, że jest prezentem dla ich dziadka, i dlatego bardzo się nim interesowały, szczególnie Colleen. Sama też zrobiła, z moją pomocą, proste sosnowe pudełko. Potraktowałem to jako wspaniałą sposobność spędzenia czasu sam na sam z córką i przypomniały mi się chwile, które razem z Tobą spędzałem w naszym warsztacie w piwnicy. Wiele się tam od Ciebie nauczyłem.

Oto historia Twojego pudełka, Tato, zbudowanego pokornymi dłońmi i otwartym sercem. Nie mam pojęcia, do czego może Ci się przydać, i założę się, że Ty też nie wiesz. Ale mam nadzieję, że postawisz je gdzieś, gdzie będziesz je widział każdego ranka, a może późnym wieczorem. I za każdym razem, kiedy na nie spojrzysz, chcę, żebyś wiedział, jak wiele dla mnie znaczy to, kim dla mnie byłeś i nadal jesteś. Dałeś mi wszystko, co mógł dać chłopcu jego ojciec.


Tata złożył liścik i schował do szufladki.
– John, twoje słowa bardzo wiele dla mnie znaczą – oświadczył.

John Grogan, Najdłuższa podróż do domu

poniedziałek, 16 marca 2009

Apel o pomoc dla „Tygodnika”


Drodzy Czytelnicy i Przyjaciele, kryzys finansowy, którego skutki dotknęły już wiele przedsiębiorstw, wydawnictw i gazet, a w konsekwencji – konkretnych ludzi, dotyka także nas. „Tygodnik Powszechny”, który zawsze był nastawiony bardziej na pełnienie misji niż na zysk, znalazł się w sytuacji tak poważnego zagrożenia, że uznaliśmy za konieczne Was o tym poinformować.

Od ponad sześćdziesięciu lat nasze pismo pełni rolę jedyną w swoim rodzaju – jest pismem polskich katolików i zarazem pismem polskiej inteligencji, niekoniecznie poczuwającej się do związków z Kościołem. W okresie PRL-u byliśmy głosem niezależnej opinii publicznej, po 1989 r., kiedy na rynku mogło pojawić się wiele innych tytułów, sytuacja w oczywisty sposób uległa zmianie. W 2007 r. stało się jasne, że „Tygodnik” w dawnej formule nie przetrwa: konieczne były reformy, których przeprowadzenie umożliwiło dokapitalizowanie spółki przez nowego wspólnika, grupę ITI (należy podkreślić, że umowy z ITI zapewniły całkowitą niezależność redakcji w zakresie linii programowej i spraw personalnych).

Wprowadzane w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy zmiany przyniosły efekty. Mimo spadków sprzedaży innych tytułów, sprzedaż „Tygodnika” zaczęła rosnąć (w roku 2008 o 10 proc.), zwiększyła się liczba cytowań „TP” w ogólnopolskich mediach, a także liczba odwiedzin na naszej stronie internetowej (w lutym 2009 – 590 tys. tzw. unikalnych użytkowników). O tym, że „Tygodnik Powszechny” jest potrzebny i nadal spełnia swoją rolę, świadczą także Wasze listy, żywy udział w debatach, głosy na spotkaniach, w których mam okazję brać udział.

Oczywiście „Tygodnik” nigdy nie będzie pismem popularnym ani masowym. Nie może zejść poniżej pewnego poziomu i zawsze będzie wymagał pewnego wysiłku intelektualnego, jednym słowem: będzie adresowany do normalnego, polskiego inteligenta. Jako pismo katolickie stanowi namacalny dowód wolności myśli w Kościele, bywa bowiem krytyczny, stawia trudne pytania i zmusza do myślenia. Ośmielamy się sądzić, że bez niego Polska byłaby uboższa i że uboższy byłby także polski Kościół.

Proces stopniowej poprawy sytuacji pisma zakłóciły skutki kryzysu. Staraliśmy sobie z nimi radzić: na wzrost cen papieru zareagowaliśmy podniesieniem ceny pisma, co spotkało się ze zrozumieniem Czytelników i nie odbiło się negatywnie na sprzedaży „Tygodnika”. Katastrofalne okazało się załamanie rynku reklam, które dotknęło wszystkie media, prasę zaś w szczególności. Co prawda nigdy głównym źródłem przychodów „TP” nie były reklamy, niemniej ich brak dramatycznie zakłócił naszą równowagę finansową.

Robimy to, co możliwe, by te straty rekompensować, zabiegamy o pozyskiwanie na konkretne projekty pieniędzy z różnych źródeł: krajowych i unijnych, co jednak nie przynosi oczekiwanych rezultatów. Wniesiony przez ITI kapitał wydobył „Tygodnik” z trudnej sytuacji, ale nie zapewnia wyjścia z zapaści. Powiedzmy wprost: zagrożona jest dalsza egzystencja pisma.

Dlatego dziś, w godzinie kryzysu, ośmielamy się zwrócić do Was z prośbą o pomoc.

Pomocą będzie przeznaczenie 1 procentu od podatku dochodowego PIT na Fundację Tygodnika Powszechnego (tej pomocy doświadczaliśmy zresztą od Was już w latach poprzednich).

Pomocą będzie każdy nabyty przez Was numer pisma, pomocą i promocją pisma będzie również nabycie dodatkowego numeru jako daru dla krewnych czy przyjaciół. Obserwowany w ostatnich miesiącach wzrost sprzedaży jest w obecnej sytuacji wciąż zbyt powolny.

Naszych Internetowych Czytelników prosimy: sięgnijcie także po wydanie papierowe.

Zbawienną w tej fazie pomocą będzie wreszcie każde doraźne wsparcie Fundacji Tygodnika Powszechnego, z przeznaczeniem na potrzeby zagrożonego pisma.

Liczymy też na to, że naszym zmaganiom z kryzysem towarzyszyć będą Wasze życzliwe uczucia, dobre słowo i modlitwa.

O podobną pomoc zwróciliśmy się do Czytelników tylko raz, w 1957 r., kiedy postanowiliśmy powołać do życia wydawnictwo Znak, co dzięki hojności donatorów okazało się możliwe. Dziś, wobec narastającego kryzysu, zwracamy się z takim apelem po raz drugi. O przebiegu akcji będziemy informowali na bieżąco: Wasze zaangażowanie zobowiązuje do tego, aby nasze działania były transparentne, a zapoznanie się z nimi – dostępne dla tych, którzy w jakikolwiek sposób zdecydują się nam pomóc.



Numer konta Fundacji Tygodnika Powszechnego:

DB PBC S.A. 31 1910 1048 2006 1845 1121 0001

Ks. Adam Boniecki

czwartek, 12 marca 2009

wspólnota

Zabrałem się najpierw do sprzątania. Obok talerza na brzegu stołu leżało kilka luźnych kartek. Już chciałem je odłożyć na okno, kiedy spojrzałem na tę, która była na wierzchu. Może nie powinienem tego czytać, ale przeczytałem. To były ulotki, które Patryk najwyraźniej dostał od swoich nowych przyjaciół. „Siły ciemności panują w tym świecie.” — czytałem — „Do roku 1984 spełniło się pięć zapowiedzi końca czasów. W ostatnim dziesięcioleciu już cztery następne. Największym znakiem jest «brzydota spustoszenia w miejscach świętych». Czy nie czujesz, że wielkie Kościoły chrześcijańskie utraciły Ducha? Czy nie czujesz, jak pusta i bezsensowna jest współczesna «kultura»? Zaufaj Jezusowi — tylko On może nas jeszcze uratować. Posłuchaj, co mamy Ci do powiedzenia, bo my głosimy tylko JEGO.” Na drugiej stronie był ciąg dalszy: „Do zbawienia nie jest potrzebna ani wiedza, ani jakaś szczególna pobożność. «Jeżeli swoimi ustami wyznasz, że JEZUS JEST PANEM, i w sercu swoim uwierzysz, że Bóg Go wskrzesił z martwych — osiągniesz zbawienie» (Rz 10,9). Zrób to zaraz. Wyznaj, że Jezus jest Twoim Panem — i słuchaj odtąd tylko Jego samego. Informacje i pomoc: «Dzieci Światłości»” — dalej była jeszcze lista adresów i numerów telefonów.

Tak to zatem wyglądało... Muszę przyznać, że wobec takich rzeczy czuję się bezradny. Nie, żebym całkiem nie zgadzał się z tym, co tu zostało powiedziane, albo żebym to uważał za fałsz czy oszustwo. To są oczywiście wielkie uproszczenia, ale przecież nie całkiem bezpodstawne. Chrześcijaństwo naprawdę jest wiarą końca czasów. Na naszą współczesną religijną kulturę naprawdę można patrzeć z niepokojem. Jezus naprawdę jest jedynym Zbawicielem. Zbawienia naprawdę nikt nie może zdobyć własnym wysiłkiem — bo jest ono w istocie darem. To wszystko prawda i wcale nie chcę jej kwestionować. Moja trudność polega na czymś innym. Co dzieje się z człowiekiem, który idzie za takim wezwaniem, wyznaje, że Jezus jest jego Panem, i na tej podstawie jest przekonany, że znalazł wyjście z panującego wokół zamętu? Co będzie dalej? Co „Dzieci Światłości” czy też inni myślący podobnie zaproponują komuś takiemu? To, co najistotniejsze — zbawienie — już się dokonało. Pod tym względem już nic więcej nie mogą mu oferować. Teraz mogą mu dać już tylko siebie — swoją wspólnotę i jej wewnętrzny świat. Swoją wiarę i swoją pewność. Swoją radość, swój entuzjazm i swoją nową wizję życia. Wreszcie zadanie, które dla siebie samych odkryli: żeby wielu ludziom pokazać to, co oni sami przeżyli i przeżywają — i żeby w ten sposób możliwie wielu postawić przed wyborem, którego oni sami już dokonali. Czy to mało? Może się wydawać, że nie. Czy można komuś dać coś więcej, niż szczęście i radość z dokonanego już zbawienia — wsparte bezpieczeństwem prawie rodzinnego życia we wspólnocie? A jednak, to szczęście jest tu dane w postaci, która obdarowanego nie bogaci, ale zuboża.

Ks. Tomasz Węcławski, Sieć

środa, 4 marca 2009

relewantne


W podstawówce nie miałem kolegów, miałem koleżanki. Istotnie różniłem się od kolegów, chuderlawe ciało i okulary, włosy na nogach pojawiły się dopiero w ósmej klasie, już to wystarczy, żeby na dużej pauzie ukrywać się w toalecie. Ale, co zabawne, choć świat podstawówki nie szczędził upokorzeń, oszczędzono mi większych fizycznych przykrości. Bynajmniej nie dlatego, że byłem dobrym uczniem i pupilkiem nauczycieli. To nie strach przed nauczycielami wstrzymywał moich współtowarzyszy z klasy przed regularnym spuszczaniem mi łomotu. To było raczej poczucie głębokiej obcości i niezazębialności światów. Oni szanowali moją osobność, ponieważ byli zajęci sobą, przeczuwali, że pochodzę gdzie indziej: z jednej strony inteligentniejszy od nich, z drugiej – noga na lekcjach wuefu, a w istocie część inna, też na cztery litery; ktoś niegroźny, nawet zabawny, jak by co – moja twarz była na wyciągnięcie ręki. Ta równowaga, na szczęście dla mnie, utrzymała się osiem lat. Gdyby jednak, gdyby ktoś rzucił hasło do, powiedzmy, unifikacji, standaryzacji materiału chłopackiego, zwąc to jakkolwiek, pierwszy padłbym ofiarą: pierwszy spłonąłbym w podstawówkowej stodole, albo raczej spłynął w muszli klozetowej, koledzy stodołą nie dysponowali.
„Dokroić papryki?”, pyta matka.
W podstawówce trzymałem z dziewczynami. Dziewczyny bardzo różniły się od chłopców. Z różnic istotnych należy wspomnieć następujące: dziewczyny były czyste, nie przewracały się, jeśli im nie podstawiono na korytarzu nogi, umiały płynnie czytać i dodawać, budowały zdania, w których podmiot wykraczał poza „ja”, a czasownik poddawał się koniugacji – nie sprowadzał się do chłopackiego „yhy”, występującego również w podwariantach „eee” i „no”. A przede wszystkim dziewczyny nie stosowały przemocy fizycznej, co mi imponowało, chociaż często płakały: gumka rozmazała grafitową linię na kartce w cień i szloch gotowy. Mimo tej wady, chyba jedynej i związanej, jak sądziłem, z hydraulicznym defektem konstrukcyjnym, przedkładałem dziewczyny nad chłopców.
„Pijesz, synek, normalną czy inkę?”, pyta matka, pyta codziennie, mimo że zna odpowiedź, dzięki czemu, po prawdzie, nie muszę odpowiadać.
W podstawówce miałem trzy przyjaciółki. Kasia i Basia (jak wiewiórka, tylko wielką literą, i zawsze reagowała na swoje imię). Nie mogę przypomnieć sobie trzeciego imienia. Ula? Albo Agnieszka? Zakład: jeśli matka postawi filiżankę kawy przede mną, nie uroniwszy kropli, będzie Ula. Czekam.
Zatem Ula. Kasia, Basia, Ula i ja. Kilka słów dochowało się z tamtych lat, żadnych obrazów. Pamiętam, że były, że znaleźliśmy kiedyś skarb, że graliśmy – prawie jak chłopcy – na commodore albo atari, co oznacza, że Kasia, Basia lub Ula miała zamożnych rodziców. Kasia, Basia lub Ula miała złote kolczyki, co z kolei charakteryzowało dziewczynki z ubogich robotniczych domów. Kasia, Basia lub Ula miała komplet dwudziestoczterokolorowych mazaków oraz coś, chyba z krystalicznego gipsu, nazywanego „różą pustyni”, co z kolei oznaczało, że miała ojca na kontrakcie w Libii (matka pozostała w Polsce, ktoś musiał zajmować się dziećmi). I tak właśnie pracuje moja pamięć, żałosne, nie obrazy, lecz dedukcja, wszystko domyślone, najwyraźniej widać łączniki i sposób pracy mózgu, bo już wynik – wątpliwy.
Zatem Agnieszka. Kasia, Basia, Agnieszka i ja. Po lekcjach zdarzało nam się zostać, we czworo, na godzinę lub dwie. Szliśmy za szkołę, na mały placyk między kotłownią a salą gimnastyczną, żeby pograć. Graliśmy w gumę. Chłopcy nigdy nie grali w gumę, grali w nogę, na przykład. Nie pamiętam reguł. Potrzebna była guma, kilka metrów, od majtek. Najlepiej szeroka i sprężysta, najbardziej deficytowa. Dwie osoby stawały jak słupy, pomiędzy którymi rozciągała się rzeczona guma. Pamiętam, że gra nazywała się „raz-dwa-trzy” oraz że można było skusić: „Skuś babko, dam jabłko”. Pamiętam, że lubiłem skakanie. Nic więcej.
Matka zachwiała się i upuściła filiżankę (jednak Agnieszka). Filiżanka uderzyła o gumową wykładzinę, chyba się nie rozbiła, zabrakło charakterystycznego dźwięku dopełniającego pęknięcie porcelany. Matka skuliła się jak po uderzeniu w brzuch. Złapała się krawędzi stołu. Poderwałem się, spadł widelec, a solniczka się przewróciła (rozsypana sól zapowiada kłótnię): „Mamo!?”.
Ująłem ją za ramiona, teraz milczałem, stałem za matką, zastygły w dziwnej pozie, nie dokończonym geście, ni to ją obejmując, ni podtrzymując. Gest nie dokończony, poza dziwna, bo, tak gest, jak i poza, pozbawione celu, z ledwo zaznaczonym wektorem
kierunku.
Od lat nie trzymałem matki w ramionach. Jej ciało przypomina gąbkę, mógłbym je ścisnąć, mógłbym wycisnąć z niej krew i płyny, wszystek czas, który jej pozostał, na końcu charakterystyczny dźwięk, dopełniający pęknięcie człowieka, jak wiązka chrustu, opał na zimę, suchy patyk.
Pomagam matce, powolutku, nie uchybiając pojedynczemu milimetrowi podłogi, dojść do fotela w salonie. Od lat nie trzymałem matki w ramionach, nie dotykałem tak głęboko i dosłownie: odczuwam nagłą bliskość fizyczną i zażenowanie, nie mogę bowiem udawać, że matka to tylko pojęcie, byt bardziej społeczny niż materialny – to nie abstrakcyjnej matce pomagam dojść do fotela, tylko materialnemu (i praktycznemu) ciału; kwantyfikator jest niezaprzeczalnie szczegółowy, zwany również, co zabrzmi niestosownie, egzystencjalnym.
W tej nagle wybuchłej cielesnej bliskości jest też miejsce, co tylko wzmaga wstyd, na płeć. Matka jest kobietą, starą i zużytą, ale kobietą, jej ciało przypomina ciała innych kobiet w podobnym wieku, jej ciało wydaje się wehikułem, który moja matka, właśnie ów byt społeczny i emocjonalny (kwantyfikator ogólny), wybrała, żeby w nim zamieszkać i się przemieszczać, z moją – teraz – pomocą; aby do fotela.
Jestem przerażony, to nie powinno się zdarzyć, pomagam jej zasiąść w fotelu. Zanim pobiegnę do telefonu, żeby wezwać karetkę, patrzę na jej twarz, ułamek sekundy, kącik oka, tupot kurzych łapek, po¬wieka jak migawka w aparacie.
Dzwoniąc, nie potrafię wymazać twarzy mojej matki. Ma otwarte usta, dolna warga, a właściwie ciemniejsza kreska, zwiotczała jak guma umocowana do kącików ust, odsłaniając zęby dolnej szczęki. „Zwycięstwa 43!” Skóra lśni jak świeżo pobielona, jeszcze mokra ściana, upaćkana odciskami dłoni i poduszki. „Kurwa! Przepraszam. Niech pani sprawdzi, jak nazywa się teraz ta ulica, przecież numer się wyświetlił!” Oczy zogromniały, jakby jakaś siła usiłowała wypchnąć je od wewnątrz, czarne plamki oczne prawie zagarnęły dysk tęczówki. „Kurwa!” Rzucam słuchawką stacjonarnego telefonu i biegnę po komórkę. Dzwonię do Pawła, mówię szybko, połykając co drugie słowo. „Zaraz wyślę karetkę”, uspokaja Paweł D. Włosy, jedno rzadkie pasmo, przylepiło się do pobielonej ściany czoła jak pajęcze odnóża, kilkanaście cieniutkich kresek pomalowanych na „mroźny kasztan” albo „południowy orzech”.
Podchodzę do matki, najpierw gładzę, zmarnowawszy sekundy i cały gest, oparcie fotela, potem dotykam policzka matki, wilgotny, skóra wierzchu mojej dłoni lepi się do jej skóry. „Zaraz, mamo – mówię do siebie. – Wytrzymaj. Obiecuję”. Nie wiem, co mógłbym obiecać. Nic ważnego, chyba.
Twarz matki nagle oświetlają dwa słońca, niebieskie i czerwone, wygląda upiornie. To karetka zatrzymała się przed domem, a kogut ambulansu, niebiesko-czerwony, błyska się światłami jak z radiowozu. Dopada mnie groteskowe przeświadczenie, że moja matka dopuściła się wykroczenia, zostanie aresztowana, w sytej Unii Europejskiej nie wolno chorować na śmierć, a jeśli nawet – to tylko w ramach jednostkowego protestu przeciwko... (w wy kropkowane miejsce proszę wstawić odpowiednie słowo/-a).
„Zaraz, mamo”, powtarzam, odrywając własną rękę od jej policzka, niepotrzebny i nieprzewidziany wybuch czułości, a może strachu, nie wiem. Biegnę na ganek, po raz pierwszy nie myśląc o papierosie, potykam się o szufelkę, wybiegam na podwórko, otwieram bramę. Z karetki wysiada ratownik medyczny i kierowca. Proszą mnie o NIM (numer identyfikacji medycznej), w odpowiedzi wręczam im wiązankę przekleństw. Nie wydają się zdziwieni. Wyciągają nosze, wchodzimy do domu: „Zaraz, mamo”, mamroczę pod nosem; może zwariowałem?
Pomagam ułożyć matkę na noszach. Wścieka mnie profesjonalny i suchy dotyk ratownika. Dom jest stary, drzwi szerokie, nosze bez problemu (przesunąć musiałem stół, kopnąłem filiżankę z zastygłą plamą kawowej krwi) przechodzą przez futryny, potem ganek, unosimy nosze, matka nic nie waży, i do karetki.
Matka w karetce, maska tlenowa i zastrzyk. „Co to za zastrzyk?”, pytam. „Środek uspokajająco-rozkurczający”, odpowiada ratownik. Z najwyższym trudem powstrzymuję się przed rozszarpaniem jego aorty. Widzę, że chce mnie zapytać, kim jestem dla poszkodowanej, może takie są procedury. „A pana żona...”, zaczyna. Bardzo niewiele, tak niewiele dzieli mnie od uderzenia obcego człowieka. Obcy człowiek orientuje się w czas, macha ręką. Jedziemy, nawet nie zamykam domu.
Jedziemy na sygnale, inni uczestnicy ruchu drogowego posłusznie usuwają się z naszej drogi, wypadają spomiędzy białych pasów tak daleko, jak pozwalają na to krawężniki. Patrzę na matkę, przysięgam wszystko i na wszystko, nawet ofiarowuję swoje życie najwyższym potęgom, jak Abraham przyciskający nóż do szyi Izaaka, nikt nie odpowiada, jak zawsze, echo liczące sobie ponad dwa tysiące lat.
W okolicach kościoła Rocha, patrona zadżumionych, gdy tylko minęliśmy wiadukt, dzieje się coś, co nie ma prawa się zdarzyć, prostopadłościanem karetki wstrząsa prawostronne tąpnięcie; ułamek sekundy później ambulans przechyla się na prawo, ciało mojej matki, macki uwolnionego defibrylatora, jakieś przedmioty lecą na mnie, a ja uderzam o ścianę nadwozia. „Guma!”, krzyczy kierowca; może nie krzyczy – coś strzeliło w mojej głowie.

Ignacy Karpowicz, Gesty