Zdaje mi się, że cała wiedza o moim życiu pochodzi z książek
Jean-Paul Sartre, Mdłości

czwartek, 30 kwietnia 2009

rano


Muko jest jednak niezły. Poza tym on jeden z nas naprawdę coś potrafi, coś prawdziwego, bez udawania. I ma talent, nie tak jak my. Potrafi grać na perkusji i gitarze. Nie ma co, jak gdzieś się wybieramy, zawsze zabiera ze sobą gitarę. I kapelusz. On w ogóle chodzi ubrany jak kowboj albo twardziel z późnego peerelu, dżinsy levisa, buty jakieś takie brązowe, skóra albo katana też levisa, i na wyjazdach gitara oraz skórzany kapelusz. Polski, spóźniony James Dean. Ta gitara jest niesamowita do tworzenia różnych klimatów. Trzeba być troszeczkę zjaranym na wesoło, żadnych pseudofilozoficznych pierdoł. Wystarczy, że zagra jakąś rosyjską melodyjkę, jakieś umta umta jak Wysocki, w tej melodyjce zmieści się jeszcze Bułat Okudżawa, stare romanse, idealna synteza pieśni rosyjskiej. Tak samo na każdy temat, ten zarozumiały jedynak potrafi z każdej kultury wyciągnąć jej muzyczną esencję. Kiedy gra włoskie, czujemy się jak na zebraniu u Vito Corleone; jak rosyjskie, wszyscy się całują i wrzeszczą, że „Ja tebia liubliu”, nawet jak gra coś po eskimosku, to wiadomo, o co chodzi, i robi się zimniej. Na garach też wymiata. Nie widać rąk i nieźle dudni. On w ogóle jest jakiś spóźniony. W kółko słucha Zeppelinów, niczego innego prawie nie, ja rozumiem, Zeppelini są w porzo, ale przecież nie można ciągle, a on, kurwa, może. I jeszcze na złość nam, jak ma łokmena, to zawsze z Zeppelinami.

On też coś łapał z tego wszystkiego, on i Andrew. Wiedzieliśmy, że i tak kiedyś to się skończy żoną, rodziną, domem i uporządkowanymi duperelowatymi błędnymi kołami. Chyba że ktoś z nas wpadnie w syf, ale raczej nie. Wiedzieliśmy, że inaczej udaje się tylko nielicznym, że o tych nielicznych potem się opowiada, że to są legendy. Wiedzieliśmy też, że mimo wszystko jesteśmy tak samo głupi jak wszyscy, jak całe nasze rozpieszczone pokolenie, że samym gadaniem się nie wygra. Ale nie można przecież wygrywać, bo nie ma o co się bić. Zresztą to i lepiej, bo teraz nikomu by się nie chciało. Andrew był kasiasty, nikt z nas nie przymierał głodem, nigdy nie chodziło też tak naprawdę o to, że czegoś nam brakuje, albo że ktoś wyrządził nam krzywdę, ze ojciec był alkoholikiem, że kogoś tłukli w domu. Sęk w tym, że często jest iluzorycznie normalnie. I że mimo wszystko coś jest nie tak w rzeczywistości, że jakiś jej komponent jest wyjątkowo zjebany. Coś się nie kręci tak jak powinno. Pewnie wyrośniemy z tego. Zapomnimy. Chuja. Jak nic się nie stanie, rozjebiemy w końcu tę planetę. Nawet głupio czasami o tym mówić, bo logika rzeczywiście jest przeciwko, przecież nie stało się nic, żadna wojna jak u Kolumbów, żaden prześladujący wolną myśl reżim jak u naszych rodziców, nic. Mamy co jeść, co prawda z pracą kruchawo, a co za tym idzie — z perspektywami, ale zagwozdka nie tkwi w formie rzeczywistości, tylko w niej samej, w jej podstawie, w budulcu może, sam już nie wiem, może demiurg coś spierdolił.

Mieliśmy częściową świadomość beznadziejności, mnie na okrągło chciało się rzygać, wcale nie od jarania, bo często robiłem sobie przerwy, zresztą paliłem najmniej spośród chłopaków. Jakoś mi się udawało. Objawy przypominały jakiś rodzaj permanentnej deprechy. Rano nie chce się wstawać i dopada absolutny bezsens wszystkiego, potem jakoś się telepie i znowu atakuje. Bóg nam robi kawał, żeby nie było za nudno, myśli sobie „wszystko macie w porzo, więc dopierdolę wam ciągłe egzystencjalne lęki, żeby nie było, że macie raj na ziemi”. I słodko, wszystko się toczy i kręci. Znajdziemy sobie żony, chude, grube, podziubdziamy w nich trochę, urodzą się śliczniutkie dzidziusie, pójdziemy do pracy i wszystko się ułoży. Amen.

Mirosław Nahacz, Osiem cztery

środa, 22 kwietnia 2009

emocjonalny trup


Tego dnia wyszedł na zajęcia. Był poniedziałek. Czerwcowy poniedziałek i słońce świeciło, a niebo rozciągało się przezroczyście. Zwyczajny dzień. Kupił w kiosku „Gazetę Wyborczą”, żeby zająć czymś ręce i oczy w czasie trzydziestominutowej jazdy autobusem linii 195, który powinien dowieźć go z Ursynowa na Krakowskie Przedmieście.
Dowodzi to pewnego daru planowania (kupiona gazeta), jak i pewnej wiary w to, że autobus linii 195 dowiezie go z Ursynowa na Krakowskie Przedmieście w czasie, mniej więcej, trzydziestu minut (kupiona gazeta nie starczyłaby na dłużej). Dowodzi to zwyczajności dnia (poniedziałek) oraz miesiąca (czerwiec).
Słońce świeciło, kiedy stał na przejściu tyłem do prostopadłościanu Megasamu, a niebo rozpościerało się bez koloru. Zapaliło się zielone. Ruszył do przodu po pasach. Nim dotarł do skraju chodnika, uderzył go samochód (gazeta wypadła z ręki).
Przeleciał ze dwa-trzy metry, dzięki czemu znalazł się na przystanku autobusowym, co zamierzał, tak czy owak, uczynić, tyle że w sposób nieco bardziej klasyczny, mniej rzucający się w oczy.
Trudno zawyrokować, czy skonał w powietrzu, czy dopiero (nie minęła sekunda) na przystanku. Zgon nastąpił – jak później usiłowano stwierdzić – niemal natychmiast. Śmierć czysta i nierozciągnięta w czasie, prawdopodobnie bezbolesna: zbyt raptowna, żeby mógł sobie zdać sprawę z bólu.
Srebrny ford mondeo uderzył (następnie) w kosz na śmieci. Kierowca nie wysiadł – ogłuszony eksplozją poduszek powietrznych (i oślepiony feerią obrazów), stracił przytomność.
Z zielonego kiosku Ruchu wypadł sprzedawca. Korzystając z komórki (szara nokia), wezwał policję i pogotowie. Właśnie w takiej kolejności: najpierw należy ukarać, następnie uratować. Korzystając z innych komórek (także szarych), podniósł gazetę, która wypadła z ręki chłopaka. Udało mu się ją sprzedać za dwa i pół złotego jakiejś kobiecie. Wtedy poczuł się syto i dobrze. Miał po temu wystarczające powody: po pierwsze – pomógł w nieszczęściu, po drugie – zarobił na nieszczęściu, po trzecie – zabity młody człowiek był jego sąsiadem z góry (nigdy go nie lubił).
Sprzedawca sądził, że sprawiedliwości stało się zadość, że ten wypadek jest karą (dla młodego człowieka) za nocne hałasy oraz nagrodą (dla sprzedawcy) za coniedzielne chodzenie na mszę.
Pierwsza przyjechała karetka, po niej radiowóz (z Janowskiego, kilkaset metrów od miejsca wypadku). Lekarz stwierdził zgon, po raz pierwszy w historii tego ciała. I odmówił zabrania zwłok.
Takie są nowe wytyczne z Ministerstwa Zdrowia. W trakcie wdrażania kolejnej reformy zorientowano się w ministerstwie, że karetka nie jest karawanem. Dlatego: nie ma życia w ciele – nie ma karetki dla ciała. Poza tym kierowca (nieprzytomny) wymagał hospitalizacji. Nie mają miejsca. Mogą, oczywiście, przyjąć ciało w kostnicy Akademii Medycznej (na przykład), ale pod warunkiem, że ktoś je tam dostarczy. Oni nie dostarczą, bo nie mają stosownych prerogatyw. Mają tylko stosowny środek transportu. Środek transportu bez prerogatyw to jak życie bez sensu, zażartował lekarz. Mogą zapakować ciało w worek. Z grzeczności.
Po spisaniu odpowiednich danych policjanci puścili ambulans. Wezwana laweta odholowała forda mondeo na policyjny parking. Świadkowie złożyli zeznania wraz z adresami kontaktowymi, gdyby zaistniała konieczność wszczęcia dodatkowych postępowań wyjaśniających.
– Co tu wyjaśniać, panie władzo - przekonywał staruszek. – Trup jest trup. Chociaż szkoda chłopaka. No i jego rodziców, samo się rozumie, takie nieszczęście.
Pozostało ciało. Nie tylko w znaczeniu fizycznym, ale także w pozafizycznym znaczeniu problemu, co z tym ciałem zrobić, zwłaszcza w kontekście nowych wytycznych z Ministerstwa Zdrowia. Czekanie na nowsze wytyczne, znoszące wytyczne nowe (stare), w imię postępu i racjonalizacji służby zdrowia, z powodu zmiany układu partyjnego, nie wchodziło w grę.
– Sam nie wiem – powiedział jeden policjant do policjanta drugiego – jak to załatwić.
– Pierdolony pech – powiedział drugi policjant do policjanta pierwszego. – Gdyby nie ta wtopa, siedziałbym już w domu. Według grafiku skończyłem służbę godzinę temu. Dziewczyna mi się wścieknie.
Podeszła do nich kobieta. Przedstawiła się (Anna). Pokazała legitymację (jest lekarzem).
– Ja w zasadzie mogę panom pomóc, słyszałam niechcący rozmowę, a ponieważ jadę na Banacha, pracuję tam, mogę zabrać ciało, to nic wielkiego – zaproponowała.
Policjanci zastanowili się. W końcu przeważyła chęć pozbycia się kłopotu. Oraz uratowania związku z dziewczyną. Zgodzili się.
– Proszę dać mi pięć minut – powiedziała. – Pójdę po samochód.
Po drodze kupiła w kiosku gazetę (właśnie tę).
Policjanci pomogli jej załadować zwłoki do bagażnika starego passata kombi. Spisali ją i wsiedli do radiowozu. Sprawa załatwiona.

Ignacy Karpowicz, Cud

wtorek, 21 kwietnia 2009

prawie


Nie piszę jak kiedyś. Nie próbuję nikogo zaatakować. Jeśli mówię „chuj w dupę tym, którzy to przeczytają”, to dlatego, że wolałabym opowiadać coś innego. Niż to. Pisać nie znaczy wybierać swoją opowieść. Ale raczej wziąć ją w ramiona i spokojnie umieścić na stronie, najspokojniej, jak tylko można, taką, jaką się jawi. Taką, jaką obraca się w grobie, jeśli grobem jest moje ciało. Jeśli się obraca, to znaczy, że nie umarłam. Jestem szalona, ale nie martwa. Chociaż nie do końca szalona. Wziąć ją w ramiona taką, jaką jest, wolałabym wziąć w ramiona inny temat, ale nikt się mnie o to nie pytał. Pisarz może całe życie brać w ramiona historię, która nikogo nie obchodzi. Stąd zastrzeżenie, którego nie trzeba źle odbierać, to wyraz żalu, ostatni, że się nie mogło napisać innych książek niż takie, wiedząc, jak zareagujecie i że wasza reakcja sprawi mi ból. Gubię się, byłam przy Codecu, ale po to, by wyjaśnić, że między nami „już nic” nie było w tamtym momencie, musiałam się cofnąć. To nie jest brak logicznego myślenia, wręcz przeciwnie. Dojdę do tego. Zobaczycie, jestem bardzo, ale to bardzo ułożona, tylko nie mam wyboru, po prostu nie mam wyboru, już nie. Powiedziałam, że napiszę pewne rzeczy, i zrobię to. Zobaczycie, posunę się do końca. W jaki sposób oszalałam, zrozumiecie to, mam nadzieję. A jeśli to nie wystarczy, napiszę inne książki. Jeszcze wiele innych. I w końcu wszyscy czytelnicy zrozumieją. Może zajmie mi to czas aż do śmierci, ale w końcu wszyscy zrozumiecie, w jaki sposób oszalałam. Wszyscy. Obiecuję wam, to jest moja obietnica. Dotrzymam jej. To nie jest dygresja, to, o czym piszę, począwszy od Codecu. Umieściłabym ją w nawiasie, gdyby tak było. To nie jest dygresja, wyjaśniam. Zatem. Nancy. Może jeszcze do tego wrócę. Mówienie o tym nie należy do przyjemności, dla mnie, dla której mówienie było taką przyjemnością. Rozkoszą. Już to słyszę, już to czytam: Christine Angot, ból, ból pisania, żadnej przyjemności. I dlatego: Gówno. Zatem Nancy, to się zaczyna ciągnąć od nowa przez jakiś czas, krótki czas. Na szczęście.

Christine Angot, Kazirodztwo

piątek, 10 kwietnia 2009

κένωσις


Przywołam teraz we wspomnieniu dawną obrzydliwość, ten jad, którym ciało zatruwało duszę — przywołam nie dlatego, jakobym go lubił, lecz po to, abym Ciebie umiłował, Boże. Właśnie przez miłość do miłości Twej przebiegam w gorzkim rozmyślaniu niegodziwe ścieżki mej przeszłości, abyś Ty dla mnie tym bardziej słodki się stał, błogości niezwodnicza, zasobna i bezpieczna, Ty, co mnie dźwigasz z tego rozproszenia, w jakim siebie roztrwoniłem, gdy od Ciebie jednego się odwróciwszy zagubiłem się wśród spraw tak wielu.

W pierwszym okresie młodości zapragnąłem rozkoszy niegodziwych. Pozwoliłem na to, by serce, jak dziczejące pole, zarosło chwastami miłostek rozmaitych i nie przynoszących chluby. Przed oczyma Twymi wszystko, co było we mnie piękne, zgniło aż do rdzenia, gdy podobałem się samemu sobie i bardzo pragnąłem ludziom się podobać.

Jedyną moją troską było to, żeby kochać i być kochanym. Ale nie poprzestawałem wówczas na takim przywiązaniu duszy do duszy, jakim jest wyznaczony słoneczny krąg przyjaźni. Opary wyłaniające się z mętnych namiętności okresu dojrzewania osnuwały i zaciemniały moje serce tak bardzo, że już nie umiało odróżnić pogody umiłowania od mroku żądzy. Jedno i drugie kipiało razem w pomieszaniu, gnając niedojrzałą jeszcze duszę przez urwiska pożądań i pogrążając ją w topielach grzechów.

Gniew Twój rozżarzył się przeciw mnie, a ja nic o tym nie wiedziałem. Ogłuchłem od szczęku łańcucha doli śmiertelnej, co było karą za moją pychę, i odchodziłem coraz dalej od Ciebie, a Ty pozwalałeś na to. Miotałem się jak szalony, trwoniłem siebie, rozlewałem się jak bagno, kipiałem niegodziwymi czynami, a Ty milczałeś. O, późno poznany przeze mnie! Milczałeś ciągle, a ja coraz dalej odchodziłem, coraz dalej od Ciebie, szedłem ku rzeczom wielu, ku coraz liczniejszym ziarnom, których jedynym plonem miał być ból — brnąłem tak w pysznej rozpaczy i w niespokojnym znużeniu. (…)

Ale ja burzyłem się nieszczęsny. Oderwałem się od Ciebie i pozwalałem, aby niósł mnie prąd. Łamałem wszystkie Twoje prawa. I nie uniknąłem Twojej chłosty. Któż ze śmiertelnych może jej uniknąć? Ty zawsze byłeś przy mnie, srożąc się miłosiernie i skrapiając bezmierną goryczą wszystkie moje niedozwolone rozkosze po to, bym szukał takich, w których nie ma cierpienia.

A takich nie miałem znaleźć nigdzie indziej, jak tylko w Tobie, Panie, w Tobie, który przez cierpienie uczysz, uderzasz po to, by uleczyć; zabijasz nas, abyśmy nie umarli daleko od Ciebie.

Gdzież to ja byłem, na jak dalekie wygnanie odszedłem od błogości domu Twego w owym szesnastym roku życia, gdy opanowało mnie szaleństwo i obie ręce podałem żądzy, na którą nikczemność ludzka pozwala, a prawa Twoje nie pozwalają. Moja rodzina nie pomyślała o tym, żeby przez małżeństwo uchronić mnie od upadku; troszczyła się tylko, żebym się nauczył jak najlepiej przemawiać i umiał innych przekonywać swymi wywodami.

Św. Augustyn, Wyznania

środa, 8 kwietnia 2009

przerwa


To niesłychane jak można wejść w czyjeś życie, a potem wszystko się ulatnia. (...)

Cały czas jestem w szoku. Zupełnie nie miałam zamiaru dzwonić wczoraj wieczorem, zupełnie. Byłam wykończona, chciałam się położyć wcześnie. Bardzo wcześnie. Spędziłam miły dzień. Spędziłam wiele godzin z Claude’em. Leonora wróciła w świetnym humorze. Spędziła cały dzień z Klarą u jej babci. Miałam plany na 8 maja wspólnie z Claude’em. Jakoś szło, wszystko powoli się układało. Zadzwoniłam. Miałam skurcze od dołu brzucha aż po klatkę piersiową, silne bóle. Biorę telefon do ręki. Pytam się, czy nie przeszkadzam. Mówi: „oddzwonię do ciebie za pięć minut”. Świetnie. Jak tam? Boli mnie brzuch, mam skurcze. Jestem potwornie zmęczona. Potem ona, rozświergotana: „byłam na wernisażu Arpaca, postanowiłam szesnastego urządzić przyjęcie, wspólnie z Agnes i Annie”. Od tego momentu rozmowa zaczęła się rwać. Byłam oczywiście zaproszona, mogłam zaprosić, kogo chciałam. Kogo niby mam zaprosić? Myślała, że sprawi mi przyjemność. No cóż, pomyliłaś się. Nie będziemy się więcej widywać, nawet jako przyjaciółki. Ciągle, ciągle, ciągle próbować odstawić, odprawić, odciąć. Tak mi się wydaje, na razie piszę bez zastanowienia. Spakować rzeczy, torbę, adios, żałuję, że cię poznałam. Żałuję, że 9 września poszłam na tę kolację. Na której się spotkałyśmy. Ciągle, ciągle. Widziałam się z Alainem, będę z nim pracować. Cieszę się. Chyba jesteś zadowolona? Przestań udawać, że to cię interesuje. Pójdę się położyć, jestem wykończona. Tak będzie lepiej, masz rację, idź się połóż. Odpocznij. Całuję. Otóż to. Do widzenia. Do zobaczenia wkrótce. Ale ciągniemy to dalej. Rozmawiamy. Jednak się nie klei. Później są zakłócenia na linii. Mówi: „oddzwonię do ciebie”. Dzwonię do Fryderyka, żeby było zajęte. Rozmawiam z nim dobre pół godziny. Potem do niej oddzwaniam. Mówię: „przepraszam, Fryderyk do mnie zadzwonił, dlatego było zajęte”. To dobry pomysł, żeby pracować z Alainem. Proszę cię, przestań. Powoli staje się to coraz bardziej nie do zniesienia. Odkładam słuchawkę, mówię, że mam dosyć. Oddzwaniam, mówię, że mam dosyć. Trzeba z tym definitywnie skończyć, nie spotykajmy się już więcej. Dłużej tego nie wytrzymam. Kładę się, umyłam zęby, jestem gotowa do snu. Wyłączyłam nawet telefon. Kładę się, ale jeszcze do niej dzwonię, włączam telefon i dzwonię. Żeby jej powiedzieć: mam dosyć, dosyć, dosyć. Każdego wieczoru spędzamy tak całe godziny. Ona mówi, mogłybyśmy zamiast tego coś poczytać, obejrzeć film, spotkać się z przyjaciółmi(kami), odpocząć, a nie spędzać tak całe godziny na niczym. Na wyłączaniu wydzwanianiu. Kładę się, dzwonię. Położyłam się, mówiąc do siebie tym razem to już koniec. Nie mogę tak dłużej. Jedyna dobra rzecz, że nastąpi jutro, będę mogła opisać to szaleństwo.

Christine Angot, Kazirodztwo

czwartek, 2 kwietnia 2009

szczur

Część książek była uporządkowana i oznakowana, część leżała dosłownie wszędzie. Kiedy już lepiej rozumiałem ludzi, zdałem sobie sprawę, że to właśnie ten niewiarygodny bałagan lubili w księgarni Pembroke najbardziej. Nie przychodzili po to, by po prostu kupić książkę, wybulić trochę kasy i się stąd zmyć. Pałętali się po sklepie. Nazywali to szukaniem, ale bardziej było to grzebanie albo przekopywanie. Dziwiłem się, że nie przychodzili z łopatami. Próbowali dokopać się do skarbów gołymi rękami, czasami zanurzali je aż po pachy, a kiedy wyciągali jakiś literacki samorodek z kupy śmieci, byli szczęśliwsi, niż gdyby po prostu weszli i go kupili. Pod tym względem zakupy w Pembroke były jak czytanie: nigdy nie wiesz, co spotkasz na następnej stronie – na następnej półce, w następnym regale czy pudle – i na tym właśnie polegała przyjemność grzebania. Na tym także polegała przyjemność łażenia tunelami – nigdy nie masz pewności, co cię czeka za zakrętem albo na dnie następnego szybu.
Podczas tych pierwszych podniecających tygodni penetrowania terenu nie zaniedbałem jednak mojej edukacji. Nigdy nie udawałem się do tuneli, nie spędziwszy najpierw kilku godzin z książkami. Robiłem zadziwiające postępy. Wkrótce rozumiałem już nawet tak zwane trudne powieści, głównie rosyjskie i francuskie, jak również proste prace z filozofii i zarządzania firmami. Teraz, dzięki kolejnym badaniom, jest dla mnie jasne, że osiągnięcia te były możliwe, ujmując to biologicznie, tylko na skutek ciągłego rozwoju moich płatów czołowych i skroniowych, któremu towarzyszyło, jak przypuszczam, niesłychane powiększenie zakrętu kątowego. Dokonując analizy wstecznej, od skutku do przyczyny, uważam za usprawiedliwione twierdzenie, że moja czaszka również skrywa pod swym nieatrakcyjnym wyglądem wyjątkowe boczne wydłużenie pola Wernickego, deformację zwykle kojarzoną z wcześnie rozwiniętymi zdolnościami werbalnymi, aczkolwiek występującą także w pewnych rzadkich formach zidiocenia. Przypisuję ten niezwykły wzrost stymulującemu otoczeniu, chociaż bez wątpienia dieta też miała w tym swój udział. Wywołał on jednakże pewien nieszczęsny skutek uboczny w postaci tak ciężkiej głowy, że z trudem przychodziło mi ją utrzymać we właściwej pozycji. Jak widać, muskulatura mózgowa nie szła w parze z postawnością budowy. Ciągle byłem przygnębiająco cherlawy. Chuchro. Gnojek i konus.

W psychiatrii przyjmuje się za pewnik, że wcześnie rozwinięty intelekt w połączeniu z fizyczną słabowitością może prowadzić do wielu nieprzyjemnych cech – chciwości, manii wielkości czy obsesyjnej masturbacji, by wymienić tylko kilka. Właśnie ze względu na to, że niektórzy tak zwani eksperci dysponują zaczerpniętym z najbardziej podstawowych podręczników gotowym wglądem w najodleglejsze zakamarki mojego charakteru, całe życie unikałem ich, mam na myśli psychiatrów, jak tylko mogłem. Sądzę, że ta awersja jest całkiem naturalna, jeśli weźmie się pod uwagę, iż wśród innych godnych ubolewania skutków mojej kondycji znajduje się niemal patologiczna potrzeba ukrywania się albo, o zgrozo, noszenia masek.

Kombinacja masywnej głowy i słabych kończyn sprawiła, że mój chód stał się ociężały; chociaż później wyobrażałem sobie, iż przydaje mi godności i metodyczności, wtedy wydawało mi się, że czyni on ze mnie jeszcze większego dziwaka. Idąc, czy raczej człapiąc, nie mogłem powstrzymać uporczywego kołysania, przez co bardziej przypominałem byka niż szczura. A mając tak obciążony przód, wykazywałem dużą skłonność do padania na pysk, ku wielkiej uciesze innych.

Sam Savage, Firmin