Zdaje mi się, że cała wiedza o moim życiu pochodzi z książek
Jean-Paul Sartre, Mdłości

piątek, 26 czerwca 2009

intimus

Ów drugi, który zbudził miłość Złotoustego, widział bystrzej i przeczuwał więcej, ale zachował się powściągliwie. Narcyz spostrzegł od razu, jaki to złoty ptak przyfrunął do niego. On, odosobniony w swojej wytworności, rychło zwietrzył w Złotoustym pokrewnego ducha, chociaż we wszystkim wydawał się jego przeciwieństwem. Jak Narcyz był ciemny i szczupły, tak Złotousty jasny i kwitnący. Jak Narcyz był myślicielem i analitykiem, tak Złotousty marzycielem i dziecięcą duszą. Ale przeciwieństwa te łączyło coś wspólnego: obaj byli ludźmi wytwornymi, obaj wyróżniali się pośród innych widocznymi cechami i zdolnościami i obaj otrzymali od losu jakieś szczególne powołanie.

Gorąco zainteresował się Narcyz tą młodą duszą, której rodzaj i los poznał niebawem. Pełen zachwytu podziwiał Złotousty swego pięknego, mądrego nauczyciela. Ale Złotousty był lękliwy; nie widział innego sposobu zabiegania o przyjaźń Narcyza, jak starać się, co sił starczyło, być uważnym i pojętnym uczniem. I nie tylko lękliwość powstrzymywała go. Powstrzymywało go także jakieś przeczucie, że Narcyz stanowi dla niego niebezpieczeństwo. Nie mógł stawiać sobie jednocześnie za ideał i wzór dobrego, pokornego opata i arcymądrego, uczonego, przenikliwego Narcyza.

A jednak wszystkimi siłami swej młodej duszy dążył do tych obu nie dających się zespolić ideałów. Często bolał nad tym. Niekiedy w pierwszych miesiącach swego pobytu w szkole doznawał Złotousty takiego zamętu w sercu, czuł się tak szarpany na wszystkie strony, że opadała go silna pokusa, aby uciec lub w obcowaniu z kolegami dać upust swojej udręce i swemu wewnętrznemu gniewowi. Często, łagodny z natury, wskutek jakiejś drobnej zwady lub figla uczniowskiego stawał się nagle tak płomiennie dziki i zły, że z największym tylko wysiłkiem potrafił się opanować i z zamkniętymi oczyma, blady jak trup, odwracał się w milczeniu. Potem odszukiwał w stajni Gwiazdocha, opierał głowę o jego szyję, całował go, płakał przy nim. Z wolna cierpienie jego wzrastało i stawało się widoczne. Policzki jego zapadły się, wzrok bywał często zgaszony, ulubiony przez wszystkich śmiech stał się rzadki.

On sam nie wiedział, co się z nim dzieje. Szczerze, z własnej woli pragnął być dobrym uczniem, zostać niebawem przyjętym do nowicjatu, a potem stać się pobożnym, cichym bratem ojców klasztornych; wierzył, że wszystkie jego siły i zdolności zmierzają ku temu pobożnemu i łagodnemu celowi, nie wiedział nic o innych dążeniach. Jakże więc dziwnym i smutnym musiało mu się wydać, gdy ujrzał, że ten prosty i piękny cel tak trudny jest do osiągnięcia. Z jakim zniechęceniem i zdumieniem dostrzegał niekiedy u siebie naganne skłonności i stany: roztargnienie i niechęć przy nauce, marzycielstwo i fantazjowanie albo senność w czasie lekcji, opór, antypatię do nauczyciela łaciny, porywczość i gniewną niecierpliwość wobec współuczniów. A najbardziej oszałamiające było to, że miłość jego do Narcyza tak trudno dawała się pogodzić z jego miłością do opata Daniela. A przy tym z najgłębszą pewnością zdawał się niekiedy dostrzegać, że i Narcyz kocha go, interesuje się nim i czeka na niego.

Daleko bardziej, niż chłopiec przypuszczał, zajęte nim były myśli Narcyza. Pragnął przyjaźni tego pięknego, jasnego, miłego chłopca, przeczuwał w nim swój biegun przeciwny i swoje uzupełnienie, chciałby się nim zająć, kierować nim, oświecać, wznieść i doprowadzić do pełni rozwoju. Ale powściągał się. Czynił to z wielu pobudek, uświadamiając sobie niemal wszystkie. Przede wszystkim powstrzymywała go i hamowała odraza, jaką wyczuwał do owych nierzadkich nauczycieli i mnichów, którzy zakochiwali się w uczniach lub nowicjuszach. On sam dość często z niechęcią czuł spoczywający na sobie pożądliwy wzrok starszych mężczyzn, dość często bronił się niemo przeciw ich uprzejmościom i pieszczotom. Teraz rozumiał ich lepiej – i on także miał pokusę pokochania ładnego Złotoustego, rad byłby wywołać jego wdzięczny uśmiech, głaskać czułą dłonią jego jasne włosy. Ale nigdy by tego nie uczynił, nigdy. Poza tym jako pomocnik nauczyciela, sprawujący obowiązki nauczyciela, ale pozbawiony jego urzędu i autorytetu, przyzwyczajony był do szczególnej ostrożności i czujności. Przyzwyczajony był odnosić się do młodszych o niewiele lat uczniów, jakby był o dwadzieścia lat od nich starszy, surowo zabraniać sobie wszelkiego darzenia przywilejami któregoś z nich, zmuszać się do szczególnej sprawiedliwości i pieczołowitości wobec każdego niemiłego sobie ucznia. Służba jego była służbą dla ducha, służbie tej poświęcone było jego surowe życie, i tylko potajemnie, w chwilach najmniejszej czujności, pozwalał sobie na rozkoszowanie się pychą, świadomością, że umie więcej i jest mądrzejszy od innych. Nie, choćby przyjaźń ze Złotoustym najbardziej była kusząca, była jednak niebezpieczeństwem, nie wolno mu było dopuścić, aby dotknęła rdzenia jego życia. Rdzeniem i sensem jego życia była służba dla ducha, służba dla słowa, było ciche, rozważne, rezygnujące z własnej korzyści przewodzenie swoim uczniom – i nie tylko swoim uczniom – ku wyższym celom duchowym.

Hermann Hesse, Narcyz i Złotousty

czwartek, 25 czerwca 2009

błędy


– Ach, lordzie Henryku, chciałabym, aby mi pan podał sposób odzyskania młodości.
Zamyślił się na chwilę.
– Przypomina sobie księżna jakiś wielki błąd popełniony w młodości? – spytał, patrząc na nią.
– Ach, całą masę błędów! – zawołała.
– Proszę je popełnić na nowo - rzekł poważnie. – Chcąc odzyskać młodość, trzeba tylko powtórzyć swoje szaleństwa.
– Cudowna teoria! – zawołała. – Muszę ją wypróbować.
– Niebezpieczna teoria! – padło z cienkich warg sir Tomasza.
Lady Agata potrząsnęła głową, lecz była rozbawiona. Mr Erskine słuchał z natężoną uwagą.
-– Tak – mówił dalej lord Henryk – to jedna z największych tajemnic życia. Dziś przeważna część ludzi umiera na epidemię zdrowego rozsądku. Za późno poznajemy, że jedyną rzeczą, której nie żałujemy, są nasze błędy.


Oscar Wilde, Portret Doriana Graya

wtorek, 23 czerwca 2009

stół

- Ty chuju jebany, ty chuju pierdolony, z krawężnika, ty... No, co się tak patrzysz? Co, nie mówiłam, nie ostrzegałam, nie prosiłam, co się tak patrzysz jak dureń? Myślisz, że ja jestem murem, betonem, że wszystko wytrzymam, że będę tak latami, jak inne, jak inne durne baby? No, co mi przysięgałeś, no, co? Nie pamiętasz, mam ci przypomnieć? Tak, nie pamiętasz, zapomniałeś, biedaczysko, pamięć stracił. Ja ci przypomnę chuju, chuju pierdolony, wszystko ci przypomnę, pokażę. Masz, masz, popatrz się. Widzisz ten album, draniu, widzisz. Masz, przypatrz się, pamiętasz, no pamiętasz skurwysynu, no, gap się, gap, przypominaj sobie, i to szybko. Nie przypominasz sobie, nie, to ja ci przypomnę. To są zdjęcia z naszego ślubu. To jestem ja, a to jesteś ty, a to są świadkowie, pamiętasz, chuju, to jest Edek, a to jest Arleta. To są świadkowie, draniu, a wiesz, po co są świadkowie. Nie wiesz, znowu zapomniałeś. Nie pamiętasz. To ja ci powiem, przypomnę. Świadkowie są po to, abyś nie rzucał słów na wiatr, abyś się kogoś bał, pamiętał, coś przysięgał, a jak zapomnisz, to oni ci mają pomóc sobie przypomnieć. Ja, chuju jebany, nie będę po nich posyłać, cyrku większego nie zrobię, ale mam już dość, mam dość. Pamiętasz, pamiętasz, co mówiłeś, pamiętasz, co podpisywałeś? Podpisywałeś, ścierwo, że mi będziesz wierny, wierność ślubowałeś, a co ty robisz, co ty robisz? Ile razy cię prosiłam, żebyś z tym skończył? Co nie podobają ci się moje piersi, za małe, obwisłe? Wolisz wielkie cyce. Czemu mi o tym przed ślubem nie powiedziałeś, skurwysynu, no czemu, czemu nie powiedziałeś, jak dziecko płodziłeś, czemu? A ty wiesz, chuju pierdolony, że ja tymi piersiami wykarmiłam ci syna, którego tak chciałeś. Syna masz, durniu, i wcale się nim nie zajmujesz, nie interesujesz, uciekasz do lasu, uciekasz od siebie, bo to cząstka ciebie. No co? Boisz się siebie samego, skurwysynu, powiedz, że się boisz, tchórzu. Taki ojciec z ciebie dobry, taki z ciebie ojciec, ty śmierdzielu! A ty wiesz, jak śmierdzi ci z mordy? Coo? Nie wiesz? Pewnie ta z cycami ci nigdy nie powiedziała. Ja ci powiem, bo śpię z tobą od lat, powiem ci, śmierdzi ci z mordy jak z dupy, tak ci śmierdzi. Twoje giry wystawiane na stolik też śmierdzą, śmierdzą jak trup, a ty sam śmierdzisz, śmierdzisz jak jebany skurwysyn, śmierdzisz jak te wszystkie twoje ptaszki napchane naftaliną. Ciebie też ktoś kiedyś napcha i powiesi na ścianie. A ten pokoik... To twoje muzeum. To miał być pokoik dziecka, a tyś co z niego zrobił? Muzeum łowiectwa sobie zrobiłeś. A ty wiesz, skurwysynu, że dziecko się moczy przez to twoje wypchane skurwysyństwo, wiesz, że się moczy, że się boi? Jakim ty ojcem jesteś, jakim człowiekiem? Ty nieczuły draniu, ty niedorosły skurwielu, ty chuju jebany, ty jebańcu! No co, co się tak patrzysz? Zatkało cię? Co ty sobie wyobrażasz, że co, że ja nie potrafię. Ja wszystko potrafię i wszystko mogę, bo ja żyję, żyję życiem, prawdziwym życiem, wiem, co to jest i z czym się je to życie, a ty, ty, chuju, nic o nim nie wiesz, bo nie chcesz, bo ci tak wygodniej i jeszcze mnie zdradzasz, zdradzasz regularnie, z taką szmatą, z taką dziwką, którą wszyscy jebią...

Siedziałem pod stołem, bardzo się bałem. Nie sądziłem, że mama zna takie słowa. Zawsze myślałem, że mama jest spokojną, dobrą, pokorną, płaczliwą kobietą. Ale widać na każdego przychodzi czas, każdy nosi w sobie granice, które pewnego dnia mogą się połamać i wypuścić z zasiek tysiące brzydkich, gorzkich, ale chyba prawdziwych słów. Tak było tego dnia.

Hubert Klimko-Dobrzaniecki, Raz.Dwa.Trzy