Zdaje mi się, że cała wiedza o moim życiu pochodzi z książek
Jean-Paul Sartre, Mdłości

środa, 16 grudnia 2009

może kozetka?


Nieco później wyszedłem z hotelu z mocnym postanowieniem, żeby się upić. Znalazłem otwarty bar naprzeciwko dworca; kilku nastolatków grało w bilard, i właściwie nikogo poza nimi tam nie było. Po trzecim koniaku zacząłem znowu myśleć o Gerardzie Leverrierze.
Gerard Leverrier był kierownikiem administracyjnym w Zgromadzeniu Narodowym, pracował w tym samym oddziale, co Veronique (która była tam sekretarką). Gerard Leverrier miał dwadzieścia sześć lat i zarabiał trzydzieści tysięcy franków miesięcznie. Co nie zmienia faktu, że Gerard Leverrier był nieśmiały i podatny na depresje. W grudniu pewnego piątkowego wieczoru (miało go nie być w pracy w poniedziałek; jakby wbrew samemu sobie wziął dwa tygodnie urlopu „na święta”) Gerard Leverrier wrócił do domu i strzelił sobie w łeb.
Wiadomość o jego śmierci tak naprawdę nie zdziwiła nikogo w Zgromadzeniu; był tam znany przede wszystkim z trudności, jakie miał z kupieniem łóżka. Już od kilku miesięcy planował ten zakup; ale urzeczywistnienie projektu okazywało się niemożliwe. Anegdota była powtarzana z ironicznym uśmiechem; tymczasem nie ma się z czego śmiać; kupno łóżka w naszych czasach faktycznie przedstawia spore trudności i naprawdę może doprowadzić człowieka do samobójstwa. Najpierw trzeba zaplanować dostawę, a więc na ogół wziąć pół dnia wolnego od pracy, licząc się ze wszystkimi problemami, jakie to za sobą pociąga. Czasem dostawcy nie przyjeżdżają albo nie udaje im się wnieść łóżka przez klatkę schodową i jesteśmy zmuszeni poprosić o kolejne pół dnia wolnego. Te same trudności powtarzają się przy każdym zakupie mebli czy sprzętu domowego i nagromadzenie kłopotów, jakie z tego wynikają, wystarczy, by poważnie zachwiać wrażliwą istotą. Ale łóżko spośród wszystkich mebli stwarza największy problem, problem szczególnie bolesny. Jeżeli chcemy zyskać szacunek u sprzedawcy, jesteśmy zmuszeni kupić łóżko podwójne, czy mamy taką potrzebę, czy nie, czy mamy miejsce, żeby je postawić, czy nie. Kupić łóżko pojedyncze to przyznać się publicznie, że nie ma się życia seksualnego i że nie planuje się go mieć w najbliższej, a nawet odległej przyszłości (ponieważ łóżka za naszych czasów są bardzo trwałe, znacznie przekraczają okres gwarancji, to sprawa na pięć albo dziesięć, a nawet dwadzieścia lat; to poważna inwestycja, która was praktycznie zobowiązuje do końca waszych dni; łóżka, ogólnie rzecz biorąc, są dużo bardziej trwałe niż małżeństwa, wiemy to doskonale). Nawet jeżeli kupicie łóżko o 140 cm szerokości, będziecie uchodzić za małostkowych i ograniczonych drobnomieszczan; w oczach sprzedawców łóżko o szerokości 160 cm jest jedynym, które naprawdę warto kupić; tutaj macie prawo do ich szacunku, ich poważania, a nawet porozumiewawczego uśmieszku; jednak to wszystko jest przeznaczone wyłącznie dla łóżek o 160 cm szerokości.
Tego samego wieczoru, kiedy Gerard Leverrier popełnił samobójstwo, jego ojciec zadzwonił do pracy; a ponieważ Gerarda nie było w gabinecie, telefon odebrała Veronique. Wiadomość, jaką jej przekazał, była po prostu taka, żeby oddzwonił jak najszybciej do swojego ojca; zapomniała ją powtórzyć. Gerard Leverrier wrócił więc do siebie o szóstej, bez świadomości, że ojciec kazał mu przekazać wiadomość, i strzelił sobie w łeb. Veronique opowiedziała mi to wieczorem tego dnia, kiedy w Zgromadzeniu Narodowym dowiedzieli się o jego śmierci, dodała, że „miała lekkiego pietra”; tak dokładnie się wyraziła. Myślałem, że odczuwa coś w rodzaju winy, wyrzutów sumienia; ale skąd: nazajutrz zapomniała o całej sprawie.
Veronique była „na analizie”, jak to się mówi; dzisiaj żałuję, że ją spotkałem. Ogólnie rzecz biorąc, nie ma czego się spodziewać po kobietach, które są na analizie. Kobieta, która wpada w ręce psychoanalityków, staje się całkowicie niezdatna do jakiegokolwiek użytku, przekonałem się o tym wielokrotnie. To zjawisko nie powinno być postrzegane jako efekt uboczny psychoanalizy, ale jako jej naczelny cel. Pod przykrywką odbudowy ja psychoanalitycy dopuszczają się w rzeczywistości skandalicznej destrukcji ludzkiej jednostki. Niewinność, wspaniałomyślność, czystość... wszystko to jest natychmiast miażdżone w ich wulgarnych łapach. Psychoanalitycy, słono opłacani, pretensjonalni i głupi, definitywnie niweczą u swoich, jak to się mówi, pacjentów jakąkolwiek zdolność do miłości, zarówno psychicznej, jak i fizycznej; zachowują się faktycznie jak prawdziwi wrogo ludzkości. Będąc bezwzględną szkołą egoizmu, psychoanaliza atakuje z największym cynizmem najlepsze, nieco zagubione dziewczyny, by je przerobić na nikczemne dziwki o rozpasanym egocentryzmie, które mogą jedynie wzbudzać uzasadniony wstręt. W żadnym wypadku nie należy pokładać żadnego zaufania w kobiecie, która wpadła w ręce psychoanalityków. Małostkowość, egoizm, arogancja, zupełny brak zmysłu moralnego, chroniczna niezdolność do miłości: oto wyczerpujący portret kobiety „analizowanej”.
Veronique pasowała, trzeba to powiedzieć, w każdym calu do tego opisu. Kochałem ją na tyle, na ile było to w mojej mocy – co w dużym stopniu przypominało miłość. Ta miłość została roztrwoniona całkowicie, teraz to wiem; lepiej bym zrobił, gdybym jej połamał żebra. Z całą pewnością, jak wszystkie osoby podatne na depresję, miała od dawna predyspozycje do egoizmu i braku serca; ale psychoanaliza przekształciła ją w sposób nieodwracalny w prawdziwą szmatę, pozbawioną wnętrza i świadomości – odpadki zawinięte w ozdobny papier. Pamiętam, że miała białą tablicę, na której zapisywała codziennie rzeczy w rodzaju: „puszka groszku” albo „pralnia”. Któregoś wieczoru po powrocie ze swojego seansu zapisała zdanie z Lacana: „Im bardziej będziecie podli, tym lepiej”. Uśmiechnąłem się; znajdowałem się bowiem w błędzie. To zdanie, na tym etapie, było jedynie programem; dopiero miała go zrealizować, punkt po punkcie.

Michel Houellebecq, Poszerzenie pola walki

wtorek, 15 grudnia 2009

nieprawda


– Pamiętasz, kiedyśmy się widzieli ostatni raz? – mówi Santiago. – Chyba z dziesięć lat temu, pod klubem „Regatas”.
Wyszedł z kafejki, ruszył aleją w kierunku Malecón i zamiast schodami prowadzącymi do „Regatas”, powlókł się dalej jezdnią, bez pośpiechu, roztargniony, myśli: zdumiony tym swoim postępkiem. Daleko w dole widział dwie maleńkie plaże należące do klubu. Był przypływ, morze pożarło piasek, fale uderzały o nabrzeże, języki piany lizały platformę, teraz pustą, na której wiecie roiło się od kąpielowiczów i parasoli. Ile to lat nie kąpałeś się w „Regatas”, Zavalita? Ostatnio byłeś tu przed wstąpieniem na San Marcos, pięć czy sześć lat temu, wtedy wydawało mu się, że to tyle co sto. Myśli: teraz tyle co tysiąc.
– Jasne, że pamiętam, paniczu – mówi Ambrosio. – Tego dnia, kiedy się pan przeprosił z pańskim tatusiem.
Budowali basen? Na boisku do koszykówki dwaj mężczyźni w granatowych kombinezonach ciągnęli kosz; jeziorko, na którym trenowali wioślarze, chyba wyschło, czy Chispas wtedy jeszcze wiosłował? Byłeś już kimś obcym dla swojej rodziny, Zavalita, już nie wiedziałeś, jakie jest twoje rodzeństwo, co robią, w czym się zmienili i jak bardzo się zmienili. Dotarł do bramy klubu, usiadł na jednym ze słupków podtrzymujących łańcuch, budka strażnicza też była pusta. Mógł stąd widzieć Agua Dulce, plażę bez kabin, pozamykane kioski, okryte mgłą skarpy Barranco i Miraflores. Na kamiennym skrawku wybrzeża dzielącym Agua Dulce od „Regatas” mieszańcy i pospólstwo, jakby powiedziała mama, myśli: leżało tam kilka wyrzuconych na brzeg łodzi, jedna kompletnie podziurawiona. Zrobiło się zimno, wiatr targał mu włosy, czuł słony smak na wargach. Poszedł kawałek w stronę plaży, usiadł na burcie łodzi, zapalił papierosa: gdybym wtedy nie uciekł z demu, nigdy bym się nie dowiedział, tato. Mewy zataczały koła w powietrzu, przysiadały na skałach i zrywały się do lotu, nurkowały i od czasu do czasu wynurzały się z ledwie widoczną rybą w dziobie. Ołowianozielona barwa morza, myśli, szaroziemista piana fal łamiących się na skałach, od czasu do czasu dostrzegał połyskliwą kolonię meduz, pasma wodorostów, nie powinien był iść na San Marcos, tato. Nie płakałeś, Zavalita, nogi pod tobą nie drżały, on przyjedzie; a ty się zachowasz jak mężczyzna, nie będziesz mu się rzucać w ramiona, powiedz, że to kłamstwo, tatusiu, powiedz, że to nieprawda, tatusiu. W głębi alei pokazało się auto, jechało zygzakami, omijając wyboje, podnosząc chmury kurzu, i Santiago wstał, i ruszył na jego spotkanie. Czy muszę udawać, nie dać po sobie poznać, nie płakać? Nie, myśli, ;nie powinienem, może tamten jest za kółkiem, może zobaczy twarz tamtego? Tak, oto szeroki uśmiech Ambrosia za szybą auta, oto jego głos, dzień dobry, paniczu Santiago, i oto wysiada stary. Ile siwych włosów, myśli, ile zmarszczek mu przybyło i schudł, i ten jego łamiący się głos: chudzino. Nie powiedział nic więcej, myśli, otworzył ramiona, tulił go przez długą chwilę, i jego usta na twoim policzku, Zavalita, zapach wody kolońskiej, i twoje ochrypłe, cześć tatusiu, jak się masz, i tatusiu: kłamstwo, potwarz, nic z tego nie może być prawdą.
– Panicz nawet nie wie, jaki on był zadowolony – mówi Ambrosio. – Pan nie ma pojęcia, co to dla niego znaczyło, żeście się wreszcie pogodzili.


Mario Vargas Llosa, Rozmowa w "Katedrze"