Zdaje mi się, że cała wiedza o moim życiu pochodzi z książek
Jean-Paul Sartre, Mdłości

poniedziałek, 26 kwietnia 2010

jak się dziś czujesz?

Jonathan wspinał się w górę, jakby pokonywał schody latarni morskiej. Ich dom przypominał wieżę, uwodzącą białymi ząbkami stopni, która bokami przylegała do ścian sąsiednich domów. Przez ostatnie: dni pokonał schody tyle razy, że w łydkach narosło napięcie. Tymczasem komórka, ukryta pod łóżkiem w małżeńskiej sypialni, wciąż milczała. Przychodziły  esemesy od Stefana, jakieś pytania od matki, zabawna uwaga od ojca – ale Andrea od balu sylwestrowego nic nie napisała.

Gdyby wsłuchał się w ton esemesów, które jej wysyłał, uznałby, że przypomina siebie samego z końca szkoły średniej. Wtedy sądził, że godność jest sprawą drugorzędną wobec uczuć, a kobieta, którą kocha, na pewno to zrozumie. Od tego czasu pojęcie „kobiety, którą kocha” ewoluowało, rozciągając się również poza obszar pożądania. Zabarwiła je też na poły gorzka, na poły zabawna konstatacja, że nie ma kochania bez gry, nie tylko wstępnej.

Teraz postępował, jakby cofnął się w rozwoju. I, o dziwo, momentami znajdował w tym masochistyczną przyjemność. Bujał się na huśtawce, raz wyrzucając nogi do góry, raz chowając je pod siedzenie, ręce coraz lżej ściskały sznury, w brzuchu zaciskała się i rozwierała pulsująca kula. Ten ruch odbierał mu rozum. Tak jak w dzieciństwie, gdy ścigał się z kolegami, który pierwszy zrobi huśtawką obrót o trzysta sześćdziesiąt stopni, teraz czuł, że buja nim coraz mocniej – to górę, to w dół!

Podczas gdy on sprawdzał co chwilę, czy kobieta, którą kocha (tym razem bez cudzysłowu), rzuciła mu choćby okruch wzajemności, Megi z dziećmi zdejmowała ozdoby z choinki. Było im przy tym tak wesoło, jak zawsze. Od czasu kiedy Jonathan powiedział im, że w Szwecji śpiewa się drzewku pożegnalne pieśni, Antosia, Tomaszek i Megi co roku usiłowali wymyślić jakąś godną ich choinki pieśń. Jonathan zszedł na dół w momencie, gdy jak zwykle dali za wygraną i zaczęli się wydzierać „Wlazł kotek na płotek”. Chichotali, a suche igły spadały, potrącane przez ich splecione ręce, gdy krążyli wokół drzewka.

– ...i mruga!... – darł się Tomaszek, aż się wywrócił.

Megi zatrzymała się, by go podnieść, sama słaba od śmiechu.

– Oj, śpiewaj, głupku! – zdenerwowała się Antosia, dla której rytuały były bardzo ważne.

– Mamo, ona mówi na mnie „głupek”. –Tomaszek wyciągnął oskarżycielski paluszek.

– Antosiu! – Megi nie miała zbyt srogiej miny.

W tym momencie zobaczyła Jonathana.

– Chodź, pomóż – jęknęła, podciągając w górę roześmianego synka.

– Głu-pek, głu-pek – skandowała Antosia w stronę brata.

– Nie mów tak – powiedział odruchowo Jonathan.

Podszedł i postawił na nogi Tomaszka, a gdy wziął go za rękę, przeraził się, jaka była mała i krucha. Schował ją w swojej i pochwycił miękką jak łapa szczenięcia dłoń Antosi. Megi złapała dzieci z drugiej strony i otoczyli kręgiem choinkę.

Jonathanowi zachciało się płakać, więc przycisnął twarz do gałęzi i syknął: „Auu!”, a oni się roześmiali.

Jonathan zamieszał w garnku, szorstko trącając kłodowate marchewki. Gęste podniosło się z dna. Krupnik nauczył się gotować od matki, która była Polką (kiedy mówił na nią „matka Polka”, bardzo się denerwowała). W piecyku piekł się kurczak w sosie piwnym, specjalność Nicka, angielskiego męża matki. Na deser miały być, francuskim zwyczajem, sery.

Jonathan uciekał w gotowanie od czasu, gdy cisza ze strony Andrei stała się nie do wytrzymania. Zaliczył już etap nadziei, że do niego napisze, niepokoju, czy coś jej się nie stało, strachu, czyjej nie obraził, wściekłości, że tak go traktuje, gorączkowego wymyślania sposobów „przypadkowego” jej zobaczenia. Teraz przyszła faza tępej rozpaczy.

Dzieci miały zimowe ferie, jego kurs pisania miał się wznowić po przerwie. Megi pracowała ostatnio wyjątkowo długo, zaś Antosia podłapała zaziębienie, które płynnie przeszło na jej brata. Jonathan tkwił z gorączkującymi dziećmi w domu, uwiązany, bo niańka wyjechała akurat do Polski.

Podawał lekarstwa, gotował, wciskał niejadkom jedzenie, czytał im, a kiedy zasypiały na krótkie, przerywane zatkanym nosem drzemki, sprawdzał, czy nie przyszedł esemes od Andrei. Dopóki dzieci czuły się marnie, chował w sobie frustrację i przekuwał ją na cierpliwość, ale kiedy się ożywiły, opadł z sił.

Gdy pewnego dnia Tomaszek, wciąż marudny i nękany katarem, podszedł i zaczął go ciągnąć za tiszert, domagając się zabawy, Jonathan, który akurat wyjmował naczynia ze zmywarki, poczuł, że ciężar wiszącej u jego stóp małej figurki jest nie do wytrzymania. Wyjął ze zmywarki filiżankę i z całej siły grzmotnął nią o podłogę.

Tomaszek zastygł, patrząc na ruch jego dłoni, pióropusz ostrych kawałeczków. Po długiej chwili przemógł strach i zacząć płakać.

Antosia zbiegła z góry i stanęła w progu, przypatrując się sowimi oczami bratu i ojcu. Jonathan wciąż tkwił nad skorupami filiżanki, z białą twarzą i zaciśniętymi pięściami, Tomaszkiem trząsł płacz, coraz mniej dziecięcy, coraz bardziej zwierzęcy.

Jonathan nie potrafił się zmusić, by go przytulić, jakby się bał, że gdy go weźmie na ręce, dziecko rozpadnie się jak filiżanka. To Antosia podbiegła do brata i objęła go, a on wczepił się w nią kurczowo rękami.

– Tatusiu?... – wyszeptała dziewczynka. Jonathan zakrył twarz dłońmi.

– Przepraszam, przepraszam...

Czuł się jak po wypadku. Gdyby krzyknął: „Mam okres!”, i tak by nic z tego nie pojęli. Naprawdę miał ciężki okres – warowania, aż odezwie się do niego kobieta Simona, suka w czerwonej sukience, przyczyna tego, że jego dzieciom było z nim źle.

Gdy przyszła sobota, Megi przejęła stery domowe, a Jonathan udał, że złapał od dzieci przeziębienie. Czuł się połamany – chciało mu się płakać, nie jadł, zapominał pić. Kiedy spał, spał jak kamień. Błogosławiony był sen, okropna pobudka, gdy znów nacierały na niego natrętne obrazy – magia potajemnych spotkań, najlepszy w życiu seks, podniebna, gwiezdna beztroska. I myśl, że wszystko przepadło. Już nie miał Andrei. Bawiła się gdzieś, z kimś nowym, lepiej ustawionym niż on.

Potem przyszedł okres tępego otumanienia, który zawiódł go do kuchni. Skoro nie mógł uciec z domu, postanowił odkryć jego twórczy aspekt – gotowanie. Namaszczał ziołami kurczaka i zaklinał w duchu wszystkich, którzy mogli mu wysłać esemesy, by tego nie robili – z wyjątkiem Andrei. Chwile, gdy z bijącym sercem otwierał: kopertkę, by natknąć się na głupi dowcip Stefana, należały do najgorszych.

Nadchodząca wiosna rozklejała dzioby ptakom, które zaczynały śpiewać, ale Jonathana te dźwięki denerwowały. Czuł, że budzenie się innych do życia jest nie fair wobec tego, że on sam czuł się niezdrów (określenie wskazywało na to, że on sam był nie z tej bajki). Nie miał pojęcia, że rana zwana porzuceniem może być tak głęboka; nie był w stanie spłycić swoich doznań do tego, co proponował Stefan: kilku owocnych wypukań niezłej dupy, jaką była Andrea. A że się skończyło? Wszystko się kończy.

Dlaczego jego myśli nie zatrzymywały się na tej konstatacji, dając wytchnienie umysłowi i dumie? Niestety, nie zatrzymywały się. On, behawiorysta z zamiłowania, wykazał nieoczekiwanie zacięcie wiertnicze i drążył szyb domysłów, dopóki nie poczuł, że leci głową w dół.

Dlaczego go rzuciła, i to bez słowa? Czy jest kiepski, a jeśli tak, to gdzie – w łóżku, w życiu, w rozmowie? Obrazy ich spotkań stawały mu przed oczami, zaciemniały przednią szybę samochodu, gdy prowadził. Potrząsał głową, jak pies, którego zaczął przypominać – kudłaty, najeżony, z głodnym spojrzeniem.

Odkrył w tym czasie dziwne zależności, na które wcześniej nie miał okazji zwrócić uwagi. Takie jak to, że ratowała go rutyna. Choćby nie wiem jak zmięty wyszedł z domu, by odwieźć dzieci do szkoły, wracał stamtąd w lepszym stanie – koiły go przelotne rozmowy, a spojrzenia kobiet, dla których był jednym z niewielu mijanych o tej porze mężczyzn, łagodziły ból.

Mimo to czuł się chory. Był na przymusowym odwyku, bez środków znieczulających i pomocy terapeuty. Stefan, chociaż się starał, nie umiał postawić się w jego sytuacji, bo dla niego kobiety były efektownymi ciuchami, ciągle przymierzał nowe. Z ojcem ani matką Jonathan nie potrafiłby o tym rozmawiać. Jeśli ktoś miał go zrozumieć –to tylko Megi.

Jonathan wymienił parę uwag powitalno-pożegnalnych na szkolnym parkingu i wsiadł do samochodu. Patrzył na rozchodzące się do swoich aut kobiety i uświadomił sobie, że on sam plącze się wśród dorosłych jak bezbronny nastolatek. Ból wdzierał się w jego ciało bez żadnych ograniczeń.

Ale teraz miał dzieci! Ta myśl spadła na niego tak nagle, że aż się wyprostował.. Przez chwilę nie mógł pojąć, co ta konstatacja ma znaczyć, wreszcie do niego dotarło. Przekręcił kluczyk w stacyjce i wyjechał zbyt szybko z parkingu.

Gnał przed siebie, zły na czerwone światła, mijał starców w autach, sarkając na „kolejki ślimaków”, gnał, szkarłatny na twarzy, samochód strażacki z gotującymi się wnętrznościami i gorączkową myślą: „Musi mi powiedzieć, jestem dorosły, jestem ojcem, do kurwy nędzy!”

Kiedy wyhamował, nie było jeszcze dziesiątej. Zajrzał w okna Andrei i zobaczył, że w sypialni zasłona jest wciąż do połowy zaciągnięta – znak, że była w łazience. Skulił się odruchowo, gdy zobaczył wychodzącego Simona. W prochowcu, z teczką, wyglądał dostatnio; Jonathan strzepnął nogawki dżinsów, jakby miał moc nadania im kantów. Chwilę obserwował go we wstecznym lusterku, a gdy Simon zniknął za rogiem ulicy, Jonathan wysiadł z samochodu.

Już miał nacisnąć dzwonek domofonu, gdy z klatki schodowej wyszła starsza pani w chustce a la królowa Elżbieta i przytrzymała mu drzwi. Podziękował, nieco oszołomiony. Nogi zaniosły go na drugie piętro, gdzie pozostało mu tylko nacisnąć dzwonek.

– No, co tam? – zapytała Andrea, stając w drzwiach bosa, owinięta tylko ręcznikiem.

Miał jej wszystko wywalić, rzucić w twarz, ale zdołał tylko przejść przez próg. A gdy położyła mu rękę, tę swoją chłopską, odstającą od subtelnej całości dłoń na rękawie kurtki, złapał ją wpół, wniósł do pokoju i rzucił na kanapę. Rozpięła mu rozporek i pomogła zsunąć spodnie, ale tylko do połowy ud, bo członkiem już wbijał się w aksamitną cipkę, otoczoną starannie przystrzyżonymi włosami, już się w nią wsuwał i wychodził do połowy, aż zaczęła krzyczeć, a on pchnął ją jeszcze od środka kilka razy i wyrzucił z siebie nabój strachu i szczęścia, odrzucenia i rozanielenia.

Nie zdążyli potem porozmawiać, bo Andrea bała się, że Simon może wrócić, to było koszmarnie nieostrożne, co zrobili, w dodatku bez prezerwatywy, na szczęście brała pigułki, no i miała akurat okres. Kanapa lepiła się od spermy i krwi, gdy znów się w Andrei zatopił, wylizywał łechtaczkę, aż jęczała jego imię.

Wracał potem, a zalewające go fale błogości mieszały się ze smakiem miesięcznej krwi w ustach, ból głowy z zazdrością o to, że Simon ma ją taką ciągle. Zmęczenie i podniecenie splotły się, nie pozwalając mu do końca cieszyć się tym, co przed chwilą zrobił. Był to jeden z tych dziwnych lotów – pozbawiony lekkości, bąbelków, ekstazy. Trudny, kulawy lot. Ale lot.


Grażyna Plebanek, Nielegalne związki

środa, 14 kwietnia 2010

Doświadczanie

"Świadome przebywanie w górach jest zewnętrzną formą czegoś znacznie głębszego i znacznie ważniejszego niż tylko chęć aktywnego wypoczynku czy doznawania wrażeń estetycznych. Świadomie przeżywane góry wyzwalają w człowieku jego lepszą stronę. Bezinteresowność wysiłku już sama w sobie jest wartościowa. A Bezinteresowność ponawiana konsekwentnie jest częstokroć równoznaczna z silną potrzebą poszukiwania wartości przez doświadczanie siebie w niecodziennych warunkach. Jest jednak coś niezmiernie brutalnego i nieludzkiego, jeśli typowo ludzkie próbowanie siebie kończy się śmiercią..."

Michał Jagiełło

poniedziałek, 12 kwietnia 2010

The Glory of Poland

My first thought, hearing of the Polish tragedy, was that history’s gyre can be of an unbearable cruelty, decapitating Poland’s elite twice in the same cursed place, Katyn.

My second was to call my old friend Adam Michnik in Warsaw. Michnik, an intellectual imprisoned six times by the former puppet-Soviet Communist rulers, once told me:

“Anyone who has suffered that humiliation, at some level, wants revenge. I know all the lies. I saw people being killed. But I also know that revanchism is never ending. And my obsession has been that we should have a revolution that does not resemble the French or Russian, but rather the American, in the sense that it be for something, not against something. A revolution for a constitution, not a paradise. An anti-utopian revolution. Because utopias lead to the guillotine and the gulag.”

Michnik’s obsession has yielded fruit. President Lech Kaczynski is dead. Slawomir Skrzypek, the president of the National Bank, is dead. An explosion in the fog of the forest took them and 94 others on the way to Katyn. But Poland’s democracy has scarcely skipped a beat. The leader of the lower house of Parliament has become acting president pending an election. The first deputy president of the National Bank has assumed the duties of the late president. Poland, oft dismembered, even wiped from the map, is calm and at peace.

“Katyn is the place of death of the Polish intelligentsia,” Michnik, now the soul of Poland’s successful Gazeta Wyborcza newspaper, said when I reached him by phone. “This is a terrible national tragedy. But in my sadness I am optimistic because Putin’s strong and wise declaration has opened a new phase in Polish-Russian relations, and because we Poles are showing we can be responsible and stable.”

Michnik was referring to Prime Minister Vladimir Putin’s words after he decided last week to join, for the first time, Polish officials commemorating the anniversary of the murder at Katyn of thousands of Polish officers by the Soviet Union at the start of World War II. Putin, while defending the Russian people, denounced the “cynical lies” that had hidden the truth of Katyn, said “there is no justification for these crimes” of a “totalitarian regime” and declared, “We should meet each other halfway, realizing that it is impossible to live only in the past.”

The declaration, dismissed by the paleolithic Russian Communist Party, mattered less than Putin’s presence, head bowed in that forest of shame. Watching him beside Poland’s prime minister, Donald Tusk, I thought of François Mitterrand and Helmut Kohl hand-in-hand at Verdun in 1984: of such solemn moments of reconciliation has the miracle of a Europe whole and free been built. Now that Europe extends eastward toward the Urals.

I thought even of Willy Brandt on his knees in the Warsaw Ghetto in 1970, a turning point on the road to a German-Polish reconciliation more miraculous in its way even than the dawning of the post-war German-French alliance. And now perhaps comes the most wondrous rapprochement, the Polish-Russian.

It is too early to say where Warsaw-Moscow relations are headed but not too early to say that 96 lost souls would be dishonored if Polish and Russian leaders do not make of this tragedy a solemn bond. As Tusk told Putin, “A word of truth can mobilize two peoples looking for the road to reconciliation. Are we capable of transforming a lie into reconciliation? We must believe we can.”

Poland should shame every nation that believes peace and reconciliation are impossible, every state that believes the sacrifice of new generations is needed to avenge the grievances of history. The thing about competitive victimhood, a favorite Middle Eastern pastime, is that it condemns the children of today to join the long list of the dead.

For scarcely any nation has suffered since 1939 as Poland, carved up by the Hitler-Stalin nonaggression pact, transformed by the Nazis into the epicenter of their program to annihilate European Jewry, land of Auschwitz and Majdanek, killing field for millions of Christian Poles and millions of Polish Jews, brave home to the Warsaw Uprising, Soviet pawn, lonely Solidarity-led leader of post-Yalta Europe’s fight for freedom, a place where, as one of its great poets, Wislawa Szymborska, wrote, “History counts its skeletons in round numbers” — 20,000 of them at Katyn.

It is this Poland that is now at peace with its neighbors and stable. It is this Poland that has joined Germany in the European Union. It is this Poland that has just seen the very symbols of its tumultuous history (including the Gdansk dock worker Anna Walentynowicz and former president-in-exile Ryszard Kaczorowski) go down in a Soviet-made jet and responded with dignity, according to the rule of law.

So do not tell me that cruel history cannot be overcome. Do not tell me that Israelis and Palestinians can never make peace. Do not tell me that the people in the streets of Bangkok and Bishkek and Tehran dream in vain of freedom and democracy. Do not tell me that lies can stand forever.

Ask the Poles. They know.
 Roger Cohen, The New York Times, 12.04.2010