Zdaje mi się, że cała wiedza o moim życiu pochodzi z książek
Jean-Paul Sartre, Mdłości

niedziela, 19 października 2008

inkubator

— Sądziłem, że wyszłaś.
W mroku jarzył się kosmicznozielony neon z napisem „WYJŚCIE”.
— A ja, że ty wyszedłeś.
Podłoga ze sklejki drżała od dyskotekowych rytmów. Za podestem jest kanciapka na krzesła. Z czymś w rodzaju wielkiej półki pod sufitem. Przechowuje sil tam blaty stołów do tenisa, a ja wiem, gdzie trzymają drabinę.
— Nie. Tańczyłem z Deanem Moranem.
— Niemożliwe! — Holly Deblin wdzięcznie udała zazdrość. — A co takiego ma Dean Moran, czego ja nie mam? Dobrze się całuje?
— Moran! Ohyda!
„Ohyda” to ostatnie słowo, jakie wypowiedziałem w życiu, nigdy przedtem nie całując się z dziewczyną. Zawsze bałem się całowania, ale to wcale nie jest takie trudne. Usta wiedzą, co robić, jak morskie anemony. Całowanie wprawia w ruch wirowy, jak Latające Filiżanki. Wciąga się w płuca tlen, którym oddycha dziewczyna.
Tyle że czasem można się stuknąć zębami.
— Oj, przepraszam — cofnęła się Holly Deblin.
— Okay, można przykleić jakby co.
Holly Deblin mierzwiła mi fryzurę. Nigdy nie pieściłem czegoś równie miękkiego jak skóra na jej szyi. Zgodziła się na to. Niewiarygodne. Pozwoliła. Holly Deblin pachnie perfumerią w domu towarowym, środkiem lipca i cynamonowymi tic-takami. Mój kuzyn Hugo twierdzi, że całował się (i nie tylko) z trzydziestoma dziewczynami, a teraz pewnie dobił już do pięćdziesięciu, ale tak naprawdę liczy się tylko ten pierwszy pocałunek.
— A! — powiedziała Holly Deblin. — Zwędziłam I trochę jemioły. Zobacz.
— Strasznie pognieciona i...
Podczas mojego drugiego w życiu pocałunku język Holly Deblin zwiedzał moje usta jak spłoszona nornica. Można by sądzić, że to coś obrzydliwego, a tymczasem jest tak wilgotno-tajemne, że od razu nabrałem ochoty na rewizytę. Ten pocałunek się urwał, bo zapomniałem o oddychaniu.
— To, co teraz leci — wydyszałem — ten utwór... Trochę hipisowski, ale piękny.
Słowa typu „piękny” przy chłopakach są zakazane, a przy dziewczynach nie.
#9dream. John Lennon. Album Walls and Bridges. Tysiąc dziewięćset siedemdziesiąt cztery.
— Jeśli chcesz mi tym zaimponować, to trafiłaś w dychę.
— Mój brat pracuje w wytwórni Revolver Records Ma niezliczone zbiory płyt długogrających. Skąd wiesz o tej kryjówce?
— O tej? Kiedyś grywałem tu w tenisa stołowego wiesz, na kółku. Myślałem, że dziś zamkną. Ale, jak widać, byłem w błędzie.
— Najwidoczniej — Holly Deblin wsunęła mi ręce pod sweter. Przez lata — od Julii i Kate Alfrick — nasłuchałem się o wędrujących dłoniach tyle, że teraz przytomnie nie odwzajemniłem tej pieszczoty. Wtem Holly Deblin zadrżała. Nie z zimna, tylko ze śmiechu,
— Co? — przeląkłem się, że robię coś nie tak. Co?
— Mina Neala Brose'a dziś rano na zajęciach...
— Aaa. Całe przedpołudnie mam jakieś zamazane. W ogóle cały ten dzień.
— Gary Drake odciągnął Brose'a od wiertarki, no i pokazał mu, co robisz. Z początku do niego nie dotarło. Że przedmiot, który unicestwiasz za pomocą imadła, to jego kalkulator. Połapał się po dłuższej chwili. Drań z niego i wazeliniarz, ale głupi nie jest. Wiedział aż za dobrze, do czego to prowadzi. Czuł, że nabijasz go w butelkę. Od samego początku.
Bawiłem się grzechocącymi koralami Holly Deblin.
— Mnie też zdumiałeś — dodała.
Nie miałem zamiaru jej poganiać.
— Bo chociaż zawsze cię lubiłam, Taylor, sądziłam, że jesteś... — ani jednym słowem nie chciała zranić moich uczuć.
— Chodzącym workiem treningowym?
Holly Deblin wsparła podbródek na mej piersi.
— Tak — podbródek trochę uwierał. — Co to się stało, Taylor? No, rozumiesz, z tobą.
— Różne takie... — gdy ona mówi mi „Taylor", brzmi to prawie jak „Jasonie”. Wciąż jednak brak mi śmiałości, by zwracać się do niej po imieniu czy nazwisku. — W tym roku. Ale, wiesz, jakoś nie mam ochoty gadać o Nealu Brosie. Może kiedy indziej? — zsunąłem plecionkę z jej nadgarstka i wsunąłem sobie na rękę.
— Złodziej. Sam się możesz postarać o eleganckie dodatki.
— Właśnie się postarałem. O pierwszy w moich zbiorach.
Holly Deblin chwyciła mnie za nieco zbyt duże uszy i przyciągnęła wargi do swych warg. Nasz trzeci pocałunek trwał calutkie Planet Earth Duran Duran. Holly Deblin powiodła moją dłoń ku swemu bijącemu sercu lat czternaście.
— Cześć, Jason — w blasku choinkowych lampek i piecyka gazowego salon wyglądał jak grota Świętego
Mikołaja. Telewizor był wyłączony. Tato siedział w obłoku gumy owocowej. Ale z tonu jego głosu wywnioskowałem, że już wie o Nealu Brosie i zmienionym w wafelek casio. — Jak się bawiłeś?
— Nieźle. (Tato miał w nosie dyskotekę). A co tam w Oksfordzie?
— Oksford jak Oksford. Jason, musimy sobie uciąć małą pogawędkę.
Wieszając czarną parkę, czułem się jak skazaniec. „Mała pogawędka” zwykle polega na tym, że ja siedzę, a tato się na mnie rzuca, ale Holly Deblin najwyraźniej zmieniła mi w głowie instalację elektryczną.
— Mógłbym zacząć, tato?
— Dobrze — tato sprawiał wrażenie spokojnego, ale i wulkan jest spokojny, nim rozsadzi górę. — Słucham.
— Chcę ci powiedzieć o dwu sprawach. Bardzo ważnych.
— Jednej się domyślam. O ile mi wiadomo, w szkole działo się dziś bardzo ciekawie...
— Tak, o tym też.
— Dzwonił pan Kempsey. W kwestii wydalenia ucznia.
— Neala Brose'a, wiem... Odkupię mu ten kalkulator.
— Nie będzie to konieczne — tato był zbyt wyczerpany, aby się zacząć pieklić. — Rano posłałem jego ojcu czek. On też zadzwonił. Chodzi mi o ojca... Prawdę powiedziawszy, zadzwonił, żeby mnie przeprosić. (A to niespodzianka). Powiedział, że nie muszę zwracać mu pieniędzy. Ale i tak zwrócę. Co zrobi z czekiem, to już jego sprawa. To jednak jeszcze nie koniec...
— Tak?
— Być może matka zechce tu wtrącić swoje trzy grosze, ale... — tato wzruszył ramionami — pan Kempsey opowiedział mi o przypadkach tyranizowania uczniów. Szkoda, że nie zdobyłeś się na to, żeby nas o tym powiadomić, no, ale chyba nie powinienem mieć ci tego za złe, co?
Przypomniał mi się telefon Julii.
— Jest mama?
— Mama... — tatę jakby coś dręczyło — ...śpi dzisiaj u Agnes.
— W Cheltenham? (Przecież to bez sensu. Mama nigdy nie śpi poza domem, chyba że u cioci Alice).
— Mieli prywatny pokaz, no i się to przeciągnęło.
— Nie wspominała o tym przy śniadaniu.
— A ta druga sprawa, o której miałeś mi powiedzieć?
W tej chwili śmignął mi przed oczyma cały ubiegły rok.
— No, mów. Na pewno nie jest to tak straszne, jak może ci się wydaje. „Właśnie, że jest".
— W styczniu... (Kat przyblokował „zeszłego") ...yyy, rok temu, byłem na ślizgawce w lesie. Wygłupialiśmy się z chłopakami... Założyłem zegarek po dziadku. Omegę... (Kat przyblokował „Seamaster”). Opowiadanie okazało się dużo gorsze od setki nocnych koszmarów na ten temat. — Zegarek, który kupił (Boże, teraz znów nie mogłem wypowiedzieć „stacjonując”) w Adenie. Ale się przewróciłem — już nie było odwrotu — i go rozwaliłem na kawałki. Cały rok próbowałem go odkupić, słowo daję... A identyczny model, który w końcu znalazłem, kosztował około dziewięciuset funtów. No a ja nie mam tyle forsy, wiadomo.
W twarzy taty nie drgnął ani jeden muskuł.
— Jest mi bardzo przykro. Postąpiłem idiotycznie. Wynosząc go z domu.
W ćwierć sekundy spokój taty pryśnie i zostanę unicestwiony.
— A, nieważne. (Dorośli nieraz tak mówią, kiedy coś jest najważniejsze). To tylko zegarek. Nikomu nie stała się krzywda, nie to, co przeżył ten biedny chłopak, Ross Wilcox. Ani nikt nie umarł. Na drugi raz uważaj, jak weźmiesz do ręki coś kruchego. I już. Zostało coś z tej omegi?
— Właściwie tylko pasek i koperta.
— Nie wyrzucaj tego. Może znajdziesz zegarmistrza, który by umiał wprawić mechanizm z innej omegi tego typu. Nigdy nic nie wiadomo. Jak będziesz się opiekował tysiącarowym rezerwatem przyrody w dolinie Loary.
— Więc nic... nie zrobisz? Znaczy: mnie.
Tato wzruszył ramionami.
— I tak już dosyć przeszedłeś.
W życiu nie śmiałbym przypuszczać, że skończy się to tak dobrze.
— Tato, miałeś mi powiedzieć coś ważnego.
— Ładnie ozdobiłeś choinkę — Tato przełknął ślinę.
— Dzięki.
— Tobie dzięki — tato łyknął kawy i skrzywił się. — Zapomniałem o słodziku. Mógłbyś mi go przynieść
z kuchni, skarbie?
„Skarbie”? Tato nie zwracał się do mnie w ten sposób od wieków.
— Jasne.
Poszedłem do kuchni. Było tam upiornie zimno. W poczuciu ulgi nabrałem wigoru. Ze słodzikiem taty, łyżeczką oraz spodkiem w ręku wróciłem do salonu.
— Dzięki. Usiądź jeszcze.
Tato wpstryknął w wir neski malutką pastylkę, zamieszał i ujął w dłonie filiżankę ze spodkiem.
— Czasami... — niezręczność tego „czasami” puchła, puchła i puchła. — Czasami tak się dzieje, że człowiek kocha dwie osoby naraz, każdą w inny sposób — już samo mówienie było dla taty nadludzkim wysiłkiem. — Rozumiesz?
Pokręciłem głową. Może i mógłbym domyślić się czegoś ze spojrzenia taty, ale on wbił wzrok w kawę. Pochyla się do przodu. Łokcie wsparł na ławie.
— Matka i ja... — głos taty zmienił się potwornie, jak gównianemu aktorowi w jakimś gównianym tasiemcu. — Matka i ja... — tato cały się trzęsie; tato nie trzęsie się nigdy! Filiżanka i spodek zaczynają brzęczeć, więc tato je odstawia. Ale nie podnosząc oczu. — Matka i ja...

David Mitchell, Konstelacje