Zdaje mi się, że cała wiedza o moim życiu pochodzi z książek
Jean-Paul Sartre, Mdłości

środa, 16 grudnia 2009

może kozetka?


Nieco później wyszedłem z hotelu z mocnym postanowieniem, żeby się upić. Znalazłem otwarty bar naprzeciwko dworca; kilku nastolatków grało w bilard, i właściwie nikogo poza nimi tam nie było. Po trzecim koniaku zacząłem znowu myśleć o Gerardzie Leverrierze.
Gerard Leverrier był kierownikiem administracyjnym w Zgromadzeniu Narodowym, pracował w tym samym oddziale, co Veronique (która była tam sekretarką). Gerard Leverrier miał dwadzieścia sześć lat i zarabiał trzydzieści tysięcy franków miesięcznie. Co nie zmienia faktu, że Gerard Leverrier był nieśmiały i podatny na depresje. W grudniu pewnego piątkowego wieczoru (miało go nie być w pracy w poniedziałek; jakby wbrew samemu sobie wziął dwa tygodnie urlopu „na święta”) Gerard Leverrier wrócił do domu i strzelił sobie w łeb.
Wiadomość o jego śmierci tak naprawdę nie zdziwiła nikogo w Zgromadzeniu; był tam znany przede wszystkim z trudności, jakie miał z kupieniem łóżka. Już od kilku miesięcy planował ten zakup; ale urzeczywistnienie projektu okazywało się niemożliwe. Anegdota była powtarzana z ironicznym uśmiechem; tymczasem nie ma się z czego śmiać; kupno łóżka w naszych czasach faktycznie przedstawia spore trudności i naprawdę może doprowadzić człowieka do samobójstwa. Najpierw trzeba zaplanować dostawę, a więc na ogół wziąć pół dnia wolnego od pracy, licząc się ze wszystkimi problemami, jakie to za sobą pociąga. Czasem dostawcy nie przyjeżdżają albo nie udaje im się wnieść łóżka przez klatkę schodową i jesteśmy zmuszeni poprosić o kolejne pół dnia wolnego. Te same trudności powtarzają się przy każdym zakupie mebli czy sprzętu domowego i nagromadzenie kłopotów, jakie z tego wynikają, wystarczy, by poważnie zachwiać wrażliwą istotą. Ale łóżko spośród wszystkich mebli stwarza największy problem, problem szczególnie bolesny. Jeżeli chcemy zyskać szacunek u sprzedawcy, jesteśmy zmuszeni kupić łóżko podwójne, czy mamy taką potrzebę, czy nie, czy mamy miejsce, żeby je postawić, czy nie. Kupić łóżko pojedyncze to przyznać się publicznie, że nie ma się życia seksualnego i że nie planuje się go mieć w najbliższej, a nawet odległej przyszłości (ponieważ łóżka za naszych czasów są bardzo trwałe, znacznie przekraczają okres gwarancji, to sprawa na pięć albo dziesięć, a nawet dwadzieścia lat; to poważna inwestycja, która was praktycznie zobowiązuje do końca waszych dni; łóżka, ogólnie rzecz biorąc, są dużo bardziej trwałe niż małżeństwa, wiemy to doskonale). Nawet jeżeli kupicie łóżko o 140 cm szerokości, będziecie uchodzić za małostkowych i ograniczonych drobnomieszczan; w oczach sprzedawców łóżko o szerokości 160 cm jest jedynym, które naprawdę warto kupić; tutaj macie prawo do ich szacunku, ich poważania, a nawet porozumiewawczego uśmieszku; jednak to wszystko jest przeznaczone wyłącznie dla łóżek o 160 cm szerokości.
Tego samego wieczoru, kiedy Gerard Leverrier popełnił samobójstwo, jego ojciec zadzwonił do pracy; a ponieważ Gerarda nie było w gabinecie, telefon odebrała Veronique. Wiadomość, jaką jej przekazał, była po prostu taka, żeby oddzwonił jak najszybciej do swojego ojca; zapomniała ją powtórzyć. Gerard Leverrier wrócił więc do siebie o szóstej, bez świadomości, że ojciec kazał mu przekazać wiadomość, i strzelił sobie w łeb. Veronique opowiedziała mi to wieczorem tego dnia, kiedy w Zgromadzeniu Narodowym dowiedzieli się o jego śmierci, dodała, że „miała lekkiego pietra”; tak dokładnie się wyraziła. Myślałem, że odczuwa coś w rodzaju winy, wyrzutów sumienia; ale skąd: nazajutrz zapomniała o całej sprawie.
Veronique była „na analizie”, jak to się mówi; dzisiaj żałuję, że ją spotkałem. Ogólnie rzecz biorąc, nie ma czego się spodziewać po kobietach, które są na analizie. Kobieta, która wpada w ręce psychoanalityków, staje się całkowicie niezdatna do jakiegokolwiek użytku, przekonałem się o tym wielokrotnie. To zjawisko nie powinno być postrzegane jako efekt uboczny psychoanalizy, ale jako jej naczelny cel. Pod przykrywką odbudowy ja psychoanalitycy dopuszczają się w rzeczywistości skandalicznej destrukcji ludzkiej jednostki. Niewinność, wspaniałomyślność, czystość... wszystko to jest natychmiast miażdżone w ich wulgarnych łapach. Psychoanalitycy, słono opłacani, pretensjonalni i głupi, definitywnie niweczą u swoich, jak to się mówi, pacjentów jakąkolwiek zdolność do miłości, zarówno psychicznej, jak i fizycznej; zachowują się faktycznie jak prawdziwi wrogo ludzkości. Będąc bezwzględną szkołą egoizmu, psychoanaliza atakuje z największym cynizmem najlepsze, nieco zagubione dziewczyny, by je przerobić na nikczemne dziwki o rozpasanym egocentryzmie, które mogą jedynie wzbudzać uzasadniony wstręt. W żadnym wypadku nie należy pokładać żadnego zaufania w kobiecie, która wpadła w ręce psychoanalityków. Małostkowość, egoizm, arogancja, zupełny brak zmysłu moralnego, chroniczna niezdolność do miłości: oto wyczerpujący portret kobiety „analizowanej”.
Veronique pasowała, trzeba to powiedzieć, w każdym calu do tego opisu. Kochałem ją na tyle, na ile było to w mojej mocy – co w dużym stopniu przypominało miłość. Ta miłość została roztrwoniona całkowicie, teraz to wiem; lepiej bym zrobił, gdybym jej połamał żebra. Z całą pewnością, jak wszystkie osoby podatne na depresję, miała od dawna predyspozycje do egoizmu i braku serca; ale psychoanaliza przekształciła ją w sposób nieodwracalny w prawdziwą szmatę, pozbawioną wnętrza i świadomości – odpadki zawinięte w ozdobny papier. Pamiętam, że miała białą tablicę, na której zapisywała codziennie rzeczy w rodzaju: „puszka groszku” albo „pralnia”. Któregoś wieczoru po powrocie ze swojego seansu zapisała zdanie z Lacana: „Im bardziej będziecie podli, tym lepiej”. Uśmiechnąłem się; znajdowałem się bowiem w błędzie. To zdanie, na tym etapie, było jedynie programem; dopiero miała go zrealizować, punkt po punkcie.

Michel Houellebecq, Poszerzenie pola walki

wtorek, 15 grudnia 2009

nieprawda


– Pamiętasz, kiedyśmy się widzieli ostatni raz? – mówi Santiago. – Chyba z dziesięć lat temu, pod klubem „Regatas”.
Wyszedł z kafejki, ruszył aleją w kierunku Malecón i zamiast schodami prowadzącymi do „Regatas”, powlókł się dalej jezdnią, bez pośpiechu, roztargniony, myśli: zdumiony tym swoim postępkiem. Daleko w dole widział dwie maleńkie plaże należące do klubu. Był przypływ, morze pożarło piasek, fale uderzały o nabrzeże, języki piany lizały platformę, teraz pustą, na której wiecie roiło się od kąpielowiczów i parasoli. Ile to lat nie kąpałeś się w „Regatas”, Zavalita? Ostatnio byłeś tu przed wstąpieniem na San Marcos, pięć czy sześć lat temu, wtedy wydawało mu się, że to tyle co sto. Myśli: teraz tyle co tysiąc.
– Jasne, że pamiętam, paniczu – mówi Ambrosio. – Tego dnia, kiedy się pan przeprosił z pańskim tatusiem.
Budowali basen? Na boisku do koszykówki dwaj mężczyźni w granatowych kombinezonach ciągnęli kosz; jeziorko, na którym trenowali wioślarze, chyba wyschło, czy Chispas wtedy jeszcze wiosłował? Byłeś już kimś obcym dla swojej rodziny, Zavalita, już nie wiedziałeś, jakie jest twoje rodzeństwo, co robią, w czym się zmienili i jak bardzo się zmienili. Dotarł do bramy klubu, usiadł na jednym ze słupków podtrzymujących łańcuch, budka strażnicza też była pusta. Mógł stąd widzieć Agua Dulce, plażę bez kabin, pozamykane kioski, okryte mgłą skarpy Barranco i Miraflores. Na kamiennym skrawku wybrzeża dzielącym Agua Dulce od „Regatas” mieszańcy i pospólstwo, jakby powiedziała mama, myśli: leżało tam kilka wyrzuconych na brzeg łodzi, jedna kompletnie podziurawiona. Zrobiło się zimno, wiatr targał mu włosy, czuł słony smak na wargach. Poszedł kawałek w stronę plaży, usiadł na burcie łodzi, zapalił papierosa: gdybym wtedy nie uciekł z demu, nigdy bym się nie dowiedział, tato. Mewy zataczały koła w powietrzu, przysiadały na skałach i zrywały się do lotu, nurkowały i od czasu do czasu wynurzały się z ledwie widoczną rybą w dziobie. Ołowianozielona barwa morza, myśli, szaroziemista piana fal łamiących się na skałach, od czasu do czasu dostrzegał połyskliwą kolonię meduz, pasma wodorostów, nie powinien był iść na San Marcos, tato. Nie płakałeś, Zavalita, nogi pod tobą nie drżały, on przyjedzie; a ty się zachowasz jak mężczyzna, nie będziesz mu się rzucać w ramiona, powiedz, że to kłamstwo, tatusiu, powiedz, że to nieprawda, tatusiu. W głębi alei pokazało się auto, jechało zygzakami, omijając wyboje, podnosząc chmury kurzu, i Santiago wstał, i ruszył na jego spotkanie. Czy muszę udawać, nie dać po sobie poznać, nie płakać? Nie, myśli, ;nie powinienem, może tamten jest za kółkiem, może zobaczy twarz tamtego? Tak, oto szeroki uśmiech Ambrosia za szybą auta, oto jego głos, dzień dobry, paniczu Santiago, i oto wysiada stary. Ile siwych włosów, myśli, ile zmarszczek mu przybyło i schudł, i ten jego łamiący się głos: chudzino. Nie powiedział nic więcej, myśli, otworzył ramiona, tulił go przez długą chwilę, i jego usta na twoim policzku, Zavalita, zapach wody kolońskiej, i twoje ochrypłe, cześć tatusiu, jak się masz, i tatusiu: kłamstwo, potwarz, nic z tego nie może być prawdą.
– Panicz nawet nie wie, jaki on był zadowolony – mówi Ambrosio. – Pan nie ma pojęcia, co to dla niego znaczyło, żeście się wreszcie pogodzili.


Mario Vargas Llosa, Rozmowa w "Katedrze"

poniedziałek, 16 listopada 2009

jak być uczonym?


Mimo ogromnej specjalizacji, której wymaga współczesny świat, nie wierzę, aby jakiś człowiek specjalizujący się w jakiejś dziedzinie mógł w niej mieć ogromne sukcesy, jeśli nie będzie mieć otwartych oczu na pozostałe sprawy otaczającego świata.

Zbigniew Nienacki, Pan Samochodzik i zagadki Fromborka

czwartek, 12 listopada 2009

wrócę...


Tamtego dnia widmo Gaudíego rzeźbiło na niebie Barcelony, na tle błękitu wypalającego oczy, niemożliwe chmury.

Carlos Luis Zafón, Marina

niedziela, 1 listopada 2009

połowa


...gdy miałam siedemnaście lat, nie przypuszczałam, że życie jest tak ograniczone, że możliwości jest tak niewiele.

Michel Houellebecq, Cząstki elementarne

czwartek, 22 października 2009

Leonarda da Vinci wspomnienie z dzieciństwa...


Między mamą a babcią coraz więcej wzajemnych pretensji, nie mogą się zgodzić, jakie kwiaty posadzić na grobie, czy zdobić granitową płytę, czy litery mają być złocone. «Mamusia to zawsze musi postawić na swoim – złości się mama – mowy nie ma o fotografii w jakiejś sepii ze Staszka matury!». «Ależ dziecko – przemawia jej do rozsądku babcia – Stasiowi było bardzo dobrze w szkolnym mundurku». «A potem pewnie było mu już tylko źle? I pewno ja jestem temu winna?! – histeryzuje matka. – Czy mamusia w końcu zrozumie, że on przestał być dzieckiem i... – zawiesza głos – I już nie żyje?!». «Ano to jak już chcesz, niech będzie po twojemu...» – głos babci jest pełen rezygnacji. I nagle obie płaczą nad grobem ojca, który pod korzeniami irysów, kalii, maciejek gnije, wysiąka w fioletowy jedwab trumny, ku radości szczurów i robaków, a ja patrzę gdzie indziej, bo ja wcale nie płaczę, nie. Tyle tu się dzieje ciekawego, alejkami cmentarza wędrują niedołężne staruszki, z konewkami, szpadelkami, grabkami, niezmordowane w swojej robocie na granicy życia. Szumią nad nimi drzewa, korzenie wysysają żyzną ziemię. Odbijam się we wszystkim, we wszystkich, w babci, mamie, w mozolnej pracy pszczół toczących pyłki z kwiatów, w pąkach, które strzelają z rozszalałej, wezbranej sokami ziemi, w chmurach, ale nade wszystko ojciec jest moim ciemnym, lustrem. Czuję, jak moje rysy twarzy, słowa, gesty, choć rozcieńczone, układają się pomału w niego, chwilę potrwają, a potem tak jak on bezpowrotnie zanikną.

Bohdan Sławiński, Królowa Tiramisu
Wyrównaj z obu stron

środa, 29 lipca 2009

Deus ex


D. był prawdziwym geniuszem komputerowym, choć żył z zasiłku. Czasem przyjmował jakieś zlecenia, a wszystko po to, żeby nie musieć wychodzić ze swojego mieszkania, małego zagraconego pokoju i tego miejsca przed ołtarzem klawiatury, gdzie toczyło się całe życie, życie jego i świata.
Zawsze pierwsze wysiadały mu oczy, zaczynały szczypać, łzawić, więc niechętnie wstawał i szedł do okna, za którym ziała głębią ruchliwa, wąska ulica. Unosił się nad nią kurz spieczonej upałami ziemi, zmieszany ze spalinami. W tej przestrzeni D. prostował, jak skrzydła, zmęczony wzrok. Widział tylko ścianę kamienicy naprzeciwko i prostokąty okien, za którymi poruszał się czasem jakiś cień. W dole przesuwały się wypłowiałe samochody. To mniej więcej widział D., kiedy patrzył przez swoje okno, ale dla D. taki widok miał tę samą konsystencję co sen – rozmazaną, nieciągłą, alogiczną. Jego wzrok nie zatrzymywał się na szczegółach, nie kontemplował kształtu gzymsu ani ludzkiej twarzy po tamtej stronie szyby. D. tylko patrzył.
– To złudzenie, majak – mówiła jego długowłosa żona buddystka, dzieląc się z nim sałatką. W jej głosie była zawsze śpiewna nuta dziecięcych wyliczanek, zwłaszcza gdy zaczynała swoje ulubione zdanie:
– Ja jestem ja, ty jesteś ty...
Zdanie to nie miało końca.
D. zaczynał cokolwiek widzieć, gdy siadał przed ekranem swojego komputera. Miał wtedy przed sobą porządek, nieskończoną harmonię, prostotę dróg, które prowadzą do celu, jasność wyborów, ogromny potencjał myśli. Zaraz za tym doświadczał spokoju, jaki bierze się ze świadomości bycia wolnym. W pewnych granicach. Ale czy można mówić o jakichkolwiek granicach, kiedy tworzy się światy?
Bo D. naprawdę tworzył światy. Zaczął od tworzenia miast, najpierw tych małych, z rynkami pełnymi straganów, potem już wielkich metropolii. Program lepiej się sprawdzał na miastach dużych, tych, których granice niepostrzeżenie wymykają się pamięci. Szczególnie lubił stwarzać miasta nad brzegami mórz, portowe okna na świat, pełne stoczni, doków i dźwigów. Zaczynał zawsze od elektryfikacji terenu, ciągnął sieć wysokiego napięcia i budował bezpieczne elektrownie. Potem stawiał fabryki, zawsze z myślą o ludziach, których niedługo tu wprowadzi. Ludzie muszą mieć pracę. Jego osiedla mieszkaniowe były ładnie położone i ekologiczne. Zdecydowanie wolał budownictwo jednorodzinne, bez żadnej wielkiej płyty. Pamiętał o oczyszczalni ścieków, utylizacji śmieci i tych wszystkich innych koniecznych rzeczach, których brakowało w rozmytym złudzeniu za oknem.
Wewnętrzny czas komputera odliczał miesiące i lata, a mieszkańcy jego miast rozmnażali się i starzeli. Budował im także stadiony i lunaparki ku pocieszeniu serc. Jego miasta rozwijały się i ogromniały. D. przyzwyczaił się już, że w pewnym momencie przedmieścia zaczynały się degenerować, psuły harmonię, musiał na nie zwracać szczególną uwagę. Był to jakiś wewnętrzny proces, nieodłączny od istnienia miasta. Miasta się starzały. Wewnętrzni komputerowi ludzie obdarzeni byli instynktem, który kazał im opuszczać miasta bliskie śmierci. Gdzie wtedy szli? Gdzie indziej, gdzie mogli trwać w zawieszeniu, czekając, aż palce D. przywrócą ich do istnienia.
Zawsze działała ta sama zasada: miasta zostawione samym sobie i sztucznemu, we-wnętrznemu czasowi, nie porządkowane, nie naprawiane, degenerowały się i popadały w niszczenie, posłuszne wszechobecnej i nieśmiertelnej entropii. Im więcej czasu i wysiłku poświęcił D. jakiejś strukturze, tym łatwiej ulegała ona rozpadowi. Zatykały się oczyszczalnie, parki zamieniały się w obszary największej przestępczości, stadiony – w więzienia, a plaże – w cmentarze zatrutych ropą ptaków.
Wtedy D., zmęczony i rozczarowany, spuszczał na swoje miasta sztormy, pożary, powodzie, plagi szczurów i szarańczy.
Podczas gdy D. stwarzał, a potem – ze smutnej konieczności – niszczył swoje miasta, jego żona uprawiała w sąsiednim pokoju nie kończące się medytacje, przerywane tylko od czasu do czasu powolną aktywnością przyrządzania lekkiego posiłku i układaniem rzeczy na swoich miejscach. Każdy jej ruch był praktyką zen w sztuce prowadzenia domu. Czasem stawała za jego plecami i przyglądała się procesowi tworzenia (i niszczenia) miast, ale i wtedy D. słyszał, jak praktykowała oddychanie do brzucha. Wieczorem wychodziła na dwie godziny do pracy. Sprzątała luksusowy sklep pełen godnych pożądania dóbr, na których nawet nie zatrzymywała wzroku. Myła podłogi systematycznie i dogłębnie, praktykując zen w sztuce sprzątania sklepu.
– Kochasz mnie? – słyszał wieczorem jej śpiewny głos, gdy czekała na niego w łóżku. Naciskał wtedy klawisz ESCAPE i na ekranie pokazywały się dwa okienka TAK i NIE. Klikał TAK i komputer, szemrając, przygotowywał światy do snu.
– Rozkosz nie jest przyjemnością... – zaczynała sennie jego żona, gdy D. szukał na jej ciele klawisza ENTER.
Gdy miasta ostatecznie go znudziły, D. zdobył program, który od dawna bardzo chciał mieć. Nazywał się SemiLife i symulował proces ewolucji.
D. dostawał młodą planetę zalaną pierwotnym oceanem. W praoceanie jak śmieci pływały aminokwasy. Od nich się zaczynało. W tej grze nie było przypadku. Był D.
Teraz całymi dniami łączył aminokwasy w białka, skręcał je w prawo i w lewo, zwiększał i obniżał temperaturę i ciśnienie. Walił w powierzchnię wody błyskawicami. Rozpalony ciekawością, przyspieszał czas. Wieczorem, gdy jego długowłosa żona wyszła do pracy, otrzymał pierwsze jednokomórkowce. W nocy pojawiły się na lądzie pierwsze prymitywne płazy. Rano Ziemią zawładnęły gady. Wiedział, co będzie dalej, i dlatego zniszczył planetę.
– Czy chcesz opuścić SemiLife? TAK/NIE – zapytał komputer.
D. nacisnął TAK i podszedł do okna, za którym majaczyła zatopiona w złudzeniu ulica. D. zobaczył po raz pierwszy, że rozpad drążył miasto-złudzenie za oknem równie skutecznie jak jego miasta. Szare, wychudzone gołębie obsiadły łuszczący się na tynkach gzyms. Nie padało od miesiąca. Żółta chmura spalin parła w niebo jak dusza kogoś, kto właśnie umarł.
– Kochasz mnie? – komputer pytał w jego śnie.
D. zauważył wtedy, że na klawiaturze pojawił się dodatkowy klawisz: NIE WIEM. Gdy go nacisnął, obudził się. Kobieta, która leżała przy nim każdej nocy, miała twarz piękną i spokojną. Jej oczy oglądały doskonałą twarz Pustki.
Tej nocy D. stworzył człowieka. Ale był to człowiek słaby i nijaki. Miał łapy, ptasią twarz i oczy bez źrenic. D. przyglądał się jego chaotycznemu życiu płynącemu w przyspieszonym komputerowym czasie. Życiu wypełnionemu poszukiwaniem jedzenia i wiecznym lękiem. Dlatego D. uznał z żalem, że należy człowieka zniszczyć i zacząć jeszcze raz, od początku. Zesłał więc potop i deszcz ognia, bo nic innego nie przyszło mu do głowy. Jednak to słabe stworzenie jakoś przetrwało i D. męczył się, pełen poczucia winy i żalu. Zrobił sobie kawę i smakował jej gorycz akurat wtedy, gdy bezbarwny świt zaczął wlewać się przez okna do jego pokoju.
Przestał w jakikolwiek sposób interweniować w życie stworzonej przez siebie nijakiej istoty i widział, jak w idący swoimi drogami program wdzierają się fale rozpadu. Ludzie walczyli ze sobą o swoje urojone bogactwa, o mętne idee, o żony, budowle i cmentarze. W czasie kiedy palił papierosa, w wewnętrznym komputerowym świecie wybuchło i wypaliło się kilka wojen. Przez spustoszone połacie Ziemi przetaczały się całe plemiona, wędrowały pozbawione krajów ludy. D. usnął na krześle przed ekranem, a kiedy się obudził, w programie SemiLife nie było już żywych stworzeń.
Płynął pusty czas wspomagany szemraniem komputera.
– Czy chcesz zagrać jeszcze raz? TAK/NIE – zapytał niebiesko ekran.
– NIE.
Przez następny tydzień D. opracowywał nowy program, nową grę, która miała szansę naprawić wszystko. Musiał już na początku pozbyć się tendencji do rozpadu. W tej grze będzie można stworzyć świat od początku, jeszcze raz, bezbłędnie. Nazwał ją SemiUniverse.
W niedzielę zaczął grać po raz pierwszy.
– Zobacz – powiedział do swojej kobiety, która przysiadła na poręczy krzesła z palcami ułożonymi w lecznicze mudry – oto jest Nic, które zawiera nieskończoną liczbę wymiarów wszystkiego.
I czekali cały dzień i całą noc, ale Nic nie chciało się rozwijać, było bowiem doskonałe. D. podchodził do okna i patrzył z wysokości na osowiałe od spalin i pragnienia gołębie.
– Nic nie rób – powiedziała jego żona i spojrzała na niego spod przymkniętych powiek. – Tak jest dobrze, niech tak trwa.
– Jesteś pewien, że nie chcesz oddzielić Światła od Ciemności?
– TAK/NIE – zapytał komputer.
– I TAK, i NIE – odpowiedział D. Zobaczyli teraz wielki wybuch. Byli świadkami wyłaniania się z pierwotnej Całości czterech wielkich sił. Widzieli, jak powstawał czas, który w swym zalążku wyglądał niczym kropla trucizny. Współczuli przestrzeni rozrywanej wybuchem, a z jej gniewu brała się materia i zwijała się zaraz w ogniste kule ziejące złością. I zobaczył D., że nic nie było dobre, więc wstał i wyjrzał przez okno, gdzie usychający z pragnienia świat czekał na deszcz.

Olga Tokarczuk, Szafa

piątek, 17 lipca 2009

"Wydawało się, że będzie istniał zawsze..."


Jezus Chrystus
Prorok i reformator


Kiedy historyk mówi o Jezusie, pyta nade wszystko co wiemy naprawdę, wiarygodnie o tym człowieku: pyta także, jakie są antecentia jego nauki w kulturze żydowskiej, w jaki sposób zmieniał się wizerunek Boga żydowskiego od Pięcioksięgu do późnych proroków i chce dociec, czy można Jezusa – proroka uważać za dalszy ciąg lub uwieńczenie tych przemian; interesuje się wynikami które z tego punktu widzenia przyniosły badania nad rękopisami qumrańskimi. Tylko ludzie prawdziwie wyspecjalizowani są zdolni mówić na te tematy rozsądnie. Nie te kwestie mam też na uwadze.

Historyk idei może, ponadto, starać się o umiejscowienie Jezusa w całej historii, pieczętującej się jego imieniem i przeszukiwać ów temat niewyczerpalny, grzebiąc się w bezmiarze wydarzeń i myśli, które wokół mitu Chrystusa narosły. Kiedy o nim samym, o osobie mówimy, trudno nam w istocie uwolnić się od dwudziestu stuleci wydarzeń, przez które ją oglądamy. Postać Jezusa leży w cieniu teologii i kontrowersji teologicznych, którymi najeżone jest każde słowo ewangelii. Jakże zapomnieć o monstrualnych wieloznacznościach, pozornych i rzeczywistych, którymi historia chrześcijaństwa obciążyła naukę jego fundatora? Lecz i nie ten punkt widzenia zajmuje mnie teraz.

Religioznawca może jeszcze Jezusa Chrystusa potraktować jako składnik pewnej struktury mitologicznej, którą będzie zestawiał z innymi, aby wydobyć na jaw zbieżności i odmienności kultur. Może się starać – co nie przychodzi łatwo – zapomnieć o tym, do jakiego stopnia ta postać leży w cieniu współczesnej sytuacji i obecności chrześcijaństwa w dzisiejszym świecie; może zmierzać ku temu, by osiągnąć wobec przedmiotu ten sam stopień zainteresowania zobojętniałego, ten sam rodzaj religioznawczego albo estetycznego dystansu, na jaki nas stać w stosunku do mitów egipskich lub greckich. Ale również nie o ten rodzaj zainteresowania mi chodzi.

Biograf może jeszcze starać się o to, żeby rozwikłać sylwetkę psychologiczną Jezusa i nadać jej sens spójny – o ile uda mu się wyzwolić od wszelkiej intencji apologetycznej, chrześcijańskiej albo bluźnierczej i podszytej antychrześcijańską gorliwością. Również nie ten punkt widzenia mam na myśli.

Mam na myśli punkt widzenia czysto filozoficzny, a to znaczy właśnie: ani historyczny, ani psychologiczny, ani religioznawczy. Stara się o taki stopień swobody, by odczytywać teksty kanonicznych i apokryficznych Ewangelii nie pamiętając o komentarzach ani nawet o listach Pawła. Staram się nie doszukiwać zawrotnych spekulacji teologicznych lub filozoficznych w prostych słowach. Chciałbym streścić to, co może dostrzec w postaci i w nauce Jezusa człowiek świecki, który nie przyznaje się do wiary chrześcijańskiej w żadnej odmianie, do żadnych dogmatów i żadnej wspólnoty kościelnej, ale przyznaje się do tradycji, której chrześcijaństwo jest częścią niezbywalną- tej samej tradycji, której składnikami są Budda i Sokrates, Kant i Marks. Nie chcę odtwarzać psychologicznej sylwetki Jezusa; próbuję pytać o jego miejsce w tradycji europejskiej jako całości, a więc nie swoiście chrześcijańskiej tradycji; o to, w jaki sposób misja, którą sam sobie przypisywał i w jakiej części stała się składnikiem zawile usnutej tkaniny, tworzącej nasze odziedziczone zasoby kulturalne. Pytam zaś o tę tradycję niezależnie od dogmatów chrystologicznych wokół których chrześcijanie ukonstytuowali własną samowiedzę religijną.

FILOZOFOWIE I JEZUS

Jezus Chrystus, jak wiemy, filozofem nie był i nie słychać o nim w podręcznikach historii filozofii, nawet chrześcijańskich. Filozofowie czasów nowszych rzadko zajmowali się jego osobą. Zajmowali się jednak niektórzy i warto o tym wspomnieć, aby zarysować możliwe stereotypy filozoficznej interesowności wobec tej zdumiewającej postaci. Mówili o Jezusie, z wielkich, między innymi Pascal, Hegel, Kierkegard, Nietzsche, Jaspers.

W rozumieniu Hegla, Jezus Chrystus był pewną fazą historycznej samowiedzy ludzkości. Był naocznym, zmysłowym ujawnieniem tej idei Boga, której człowiek dostępuje wtedy, gdy pojmuje Boga jako to, czego jest sam inobytem. Osobowość Jezusa redukuje się niemal do pewnego etapu samowiedzy ludzkiej w jej stosunku do absolutu. Nie znaczy to, by Hegel Jezusa odrzeczywistnił, odzierając go z osobowości lub człowieczeństwa – powiada przecież, że jest on człowiekiem wielokroć bardziej, niż greccy bogowie antropomorficzni! – ale pozbawia jego osobowość owej osobliwej, wiecznej i trwałej jednorazowości, owej pozahistorycznej wyjątkowości, owej jakości, która chrześcijaństwo ufundowała, a która zasadza się na wierze, że oto w historię samą wtargnęło spoza historii nadprzyrodzone wezwanie.

Jakoż Kierkegard również w tym punkcie zarysował własną wobec Hegla opozycję i rozbudował wizerunek Chrystusa jako nieustannie współczesnego i tylko przez tę współczesność prawdziwego dla chrześcijan. Chrystus jest dla nas, tłumaczył, jałową informacją historyczną, jeśli go traktujemy jako przekaźnika byłego objawienia: jest przeciwnie, życiem chrześcijańskim realnym dla każdej egzystencji poszczególnej wtedy, kiedy potrafi ona uwspółcześnić go sobie literalnie, a więc rozumieć jego zaproszenie – „przyjdźcie do mnie wszyscy, którzy pracujecie i jesteście pod jarzmem, a ja was pokrzepię” – jako osobiści do niej samej zwrócone. Dla chrześcijanina Jezus nie jest po prostu Mesjaszem, który w pewnej chwili, historycznie umiejscowionej, przyszedł w imieniu Boga nauczać dogmatów lub głosić przykazania. Jest osobowym trwaniem chrześcijaństwa w każdym chrześcijaninie z osobna, jest niejako przeciw – członem nieustannie żywym każdej egzystencji, która w jego obecności szukać będzie odpowiedzi na własną ułomność i własną nędzę.

Jest to również, mimo wszystkich różnic, ten sam zasadniczo sposób odnoszenia się do Jezusa, który śledzimy w wysiłku Pascala, w jego atakach na deizm i na „Boga filozofów”. Dla Pascala świat cały zupełnego braku bóstwa nam nie ukazuje, ani jawnej jego obecności, nie jest opuszczony całkiem, ale też nie jest widome i oczywiście pod boską opieką. Zdradza „obecność Boga, który się ukrywa”, a owa dwuznaczność boskiego przemieszkiwania w świecie jest dwuznacznością naszego losu; losu tych, którzy do poznania Boga są zdolni, ale trwale skażeni grzechem. Jezus Chrystus jest tym, dzięki któremu znajomość Boga staje się dla nas znajomością własnej nędzy, a łączna ta widza jest człowiekowi najpotrzebniejsza. Z owych dwóch prawd – że Bóg istnieje i że jesteśmy nędzarzami- każdą z osobna możemy przyswoić sobie bez drugiej, ale dopiero poznanie Jezusa – osoby zawiera w sobie z koniecznością obie te prawdy stopione. Wiedza o inwalidztwie naszym jest sama źródłem rozpaczy, a goła widza o Bogu pozostaje twierdzeniem spekulatywnym, bez wartości dla życia. Znajomość nieosłoniętą własnego upadku i nadzieję możliwego uleczenia osiągamy, obie zarazem, w znajomości Jezusa – a to właśnie i to dopiero tworzy wiarę chrześcijańska. Niemożliwe jest tedy chrześcijaństwo czysto filozoficzne, ufne w moc spekulatywnych dowodów, ani czysto historyczne, oparte na wiadomościach z historii świętej. Jezus Chrystus, poza dogmatyczną i poza historyczną swoją twarzą występuje tedy wobec nas jako egzystencja realna odkupiciela, w obliczu której, właśnie przez to, że jest osobą, a nie faktem po prostu ani doktryną, rodzi się w nas poczucie ciemności, w jakiej żyjemy i zarazem przeczucie drogi, co z ciemności wyprowadza.

Wśród „wielkich” filozoficznych interpretacji postaci Chrystusa obecna jest także doktryna Nietzschego. Otóż największy z tych, nader nielicznych, którzy mieli odwagę ogłaszać się wrogami Chrystusa, a nie po prostu wrogami chrześcijaństwa. Dla Nietzschego Jezus był tym, który próbował unicestwić wszystkie istotne wartości życia, gloryfikował własną niezdolność do oporu i bezsilność podnosił do rangi cnoty; zderealizował wszystkie wartości, przenosząc je do duchowego „wnętrza” człowieka i skodyfikował moralność ludzi, którzy nie potrafią bronić własnego prawa i we własnej bierności szukają oparcia, powód do chluby z niej czyniąc.

Oto, sumarycznie scharakteryzowane, trzy różne sposoby odnoszenia się filozofów do postaci Jezusa. Nietzsche zwraca się do niego jako prorok do proroka – mianowicie prorok autentyczny do proroka fałszywego. Hegel odnosi się do Jezusa jako historyka ducha do jednego z badanych stadiów historycznych. Pascal i Kierkegaard- jak ci chrześcijanie, którzy nadprzyrodzonych realności swojej wiary szukają w jej wartościach najbardziej osobowych.

Wolno sądzić, że w pewnym zredukowanym sensie orientacja Pascala i Kierkegaarda jest do przyjęcia również dla ludzi nie związanych żadnymi dogmatycznymi treściami chrześcijaństwa- nie w tym sensie rzecz jasna, by upatrywać mieli w Chrystusie osobową i historycznie jednorazową inkorporację świata nadprzyrodzonego, do której zwracać się można z pytaniem lub troską, ale w tym tylko, że Jezus, podobnie jak każdy z wielkich myślicieli, proroków, reformatorów, filozofów, nadaje się do owego szczególnego uwspółcześnienia, gdzie wartości uniwersalne są przykute do jednorazowej genezy. Filozof w istocie, kiedy chce wykroczyć poza czysto historyczny i poza czysto rzeczywisty punkt widzenia, odnosi sie do tradycji filozoficznej i religijnej w taki sposób, by treść tej tradycji nie była ani faktem po prostu, który zrozumieć trzeba, ani myślą po prostu, wobec której trzeba „zająć stanowisko” aprobujące albo negatywne. Traktuje bowiem tradycję kulturalną ani tak, by byłą zbiorem kumulujących się prawd, ani tak, by była ciągiem zneutralizowanych historycznych faktów, ale tak właśnie, by ujawnić w niej wartości uniwersalne, a jednak trwale związane z osobą twórcy, a jednak nie dające się uwolnić od osobowego pochodzenia. Dwoistość ta należy do trudnych składników swoiście filozoficznej intencji wobec tradycji. Jezus, w takiej perspektywie umieszczony, ani się nie da zredukować do zbioru wydarzeń (wśród których były również obecne, jako wydarzenia właśnie, traci jego nauki), ani do zbioru abstrakcyjnych wartości, nad którymi wolno się zastanawiać rzeczowo całkiem niezależnie od okoliczności ich powstania. Traktujemy albo staramy się traktować jego naukę jako, brzydko mówiąc: „fakt zesencjalizowany”, albo jako wartość uniwersalną, związaną w treści z własnym pochodzeniem faktycznym.

PROROCTWO GŁÓWNE JEZUSA

Dla spojrzenia czysto historycznego, Jezus jest Żydem galilejskim, który wierzył w Boga Żydowskiego i wierzył w to, że Bóg ten powierzył mu misję szczególną nauczycielską. I był tym, o którym wierzyli z kolei jego uczniowie, że potrafi słowem uśmierzać wichry, suchą nogą chodzić po jeziorze, ryby w sieci napędzać, zmarłych wskrzeszać, trędowatych uzdrawiać, ślepym wzrok przywracać, demony wyganiać z opętanych, z Mojżeszem i Eliaszem rozmawiać, chleb rozmnażać dla ubogich, wodę w wino, a wino w krew przemieniać; był dla nich tym jeszcze, który wypełnił obietnice Starego Zakonu dotyczące Mesjasza i posłannictwo swoje przyświadczył zmartwychwstaniem. Ten Jezus, chociaż przyjmował hołdy wierzących, nie uważał się za Boga, a nawet wręcz zaprzeczał, by mógł za Boga uchodzić; powiadał wszakże, gdy go dobrym zwano, że jeden Bóg tylko jest dobry, przyznawał, że nie wie, kiedy przyjdzie dzień obiecany i mówił „twoja, nie moja wola niech się stanie”. W tym znaczeniu nie- podobna powiedzieć, że Jezus stworzył chrześcijaństwo, jeśli wiara w boskość Jezusa miałaby do fundamentów chrześcijaństwa należeć; raczej Paweł był tym, który wszczął proces deifikacyjny, ten zaś, mimo oporów, nierzadkich jeszcze u ojców przednicejskich, zwyciężył ostatecznie, przynajmniej jako dominujące rozumienie chrześcijaństwa, mimo wielokrotnych nawrotów „ariańskich”. Ten Jezus, jak wolno nam sądzić, uważał się za reformatora żydowskiego, obarczonego posłannictwem nadprzyrodzonym, za pomazańca czyli Chrystusa, który od Boga – tego samego, któremu ufał razem ze swymi słuchaczami – przyniósł nowinę o rychłym końcu świata i apel do wszystkich, by niezwłocznie przygotowali się na kataklizm ostateczny. Był przeświadczony niezachwianie o tym, że koniec świata jest niedaleki, tak niedaleki iż nieraz powiadał uczniom i słuchaczom, że wielu z nich jeszcze na własne oczy ujrzy nadejście królestwa bożego na ziemię, poprzedzone pomorem i głodem, uciskiem wielkim, spadaniem gwiazd i zaćmieniem słońca, a zakończone zejściem widzialnym Syna Bożego z obłoków w towarzystwie aniołów dmących w trąby. Niesprawdzenie się tych przepowiedni nie zachwiało wiarą uczniów, którzy je sobie inaczej wytłumaczyli. Ale owa rychło spodziewana katastrofa kosmiczna narzuciła całkiem nową perspektywę wszystkim rzeczom: od tej chwili wszelkie sprawy świata nikną w cieniu apokalipsy. Tym samym wszystkie realności ziemskie, cała wielorakość rzeczy służących życiu traci sens wszelki i wszelką wartość samoistną. Świat cielesny przestaje być ważny: może być jeszcze, jest jeszcze przedmiotem obowiązku, nie może być przedmiotem pożądania, skoro kruchości swej dobiega kresu.

REFORMA JEZUSA

W tej perspektywie zrozumiałe są nakazy nowej nauki i stopień, w jakim jest nowa prawdziwie.

Od dawna czytelników Ewangelii uderzały pewne rysy niespójne w osobowości Jezusa. Głosi pokój, przebaczenie, miłosierdzie i zaniechanie sprzeciwu wobec zła; we własnym zachowaniu wszakże łatwo w gniew wpada, łatwo go zirytować nawet drobiazgiem. Zapowiada, że również tym, co w imię jego cuda będą czynić i prorokować i diabły wypędzać, oświadczy, że nie znał ich nigdy i precz pójść każe, jeśliby nie pełnili woli bożej. Zapowiada zemstę okrutną miastom, które nie dały wiary jego posłannictwu- obiecuje, że lżej będzie tyryjczykom i sodomitom w dzień sądu, niźli mieszkańcom Korozain i Betsajdy, które na przekór cudom zlekceważyły sobie jego naukę.

Piotrowi, kiedy wyraża nadzieję, że może nie będzie Pan jego zabity, odpowiada „idź precz, szatanie”. Przeklina i skazuje na uschnięcie figowiec, na którym nie znalazł owocu, chociaż pora nie była na owocowanie fig.

Wypędza biczem przekupniów ze świątyni i oznajmia, że miecz, nie pokój przyszedł przynieść, że rozdzieli rodziny, że przez niego w każdym domu ojcowie przeciw synom powstaną, a córki przeciw matkom. „Twarda to mowa” – mówią słuchacze. Tam, gdzie spotykam opór lub sceptycyzm, staje się gwałtowny. Jest niezachwianie pewien swego posłannictwa i tylko w ostatniej chwili, umierając w męczarni, zdaje się wybuchać krzykiem rozpaczy wobec Boga, który go porzucił: ale i ten krzyk rozpaczy jest cytacją psalmisty.

Wydawać się może, jak gdyby impulsywny charakter Jezusa nie całkiem przystawał do jego nauki, jak gdyby w niektórych zachowaniach ujawniał gniewność dawnego żydowskiego Boga, którego obraz w nauce swojej odmienia-zresztą podejmują intencje wcześniejszych proroków.
W rzeczywistości bowiem stosunek Jezusa do Starego Zakonu trudno jednym słowem nazwać, o czym też świadczą nieskończone spory, w dziejach chrześcijaństwa prowadzone w tej sprawie (zniósł Stary Zakon? Uzupełnił? Poprawił?). Wszakże kazanie na górze zaczyna się oznajmieniem, że nie chce dawnego prawa unieważnić, lecz je wypełnić – ale dalszą treść z trudnością daje się pogodzić z tym zapewnieniem. Dopóki zakaz zabijania zostaje rozszerzony również na zwykły gniew przeciw bliźniemu, zakaz cudzołóstwa – również na samo pożądanie cudzej żony, dopóty możemy w tych przemianach upatrywać uzupełnienie prawa w tym samym duchu, który całej nauce Chrystusa przyświeca: gesty są ważne, ale duch, z którego pochodzą, nie zachowanie, ale czystość serca, ale miłość bliźniego bez ubocznych intencji. Ale z chwilą, kiedy zasadzie „oko za oko” przeciwstawia zaniechanie sprzeciwu wobec złą i nadstawianie drugiego policzka – nie uzupełnia już dawnego zakonu, ale go anuluje, jakoby niepostrzeżenie dal siebie.

Z pewnością, nie chce przerywać ciągłości wiary żydowskiej, chce ją odnowić, chce jej nadać sens „zinterioryzowany”; lekceważy przepisy rytualne mozaizmu, nie przestrzega szabatu ani obrzędowych ablucji, nie płaci podatków na kult, narażając się na oburzenie ortodoksów. Reprezentuje ciągłość wobec różnych proroków, ale odwołuje się do kamiennych rygorów Deuteron i urn, jakoby celowo podkreślając kontrast swojej nauki wobec tradycji, już przecie po części zanachronizowanej. Przerwanie ciągłości następuje za sprawą uczniów, głównie w żydowskiej diasporze, jednakże nie tylko wiadomość o cudownym zmartwychwstaniu tworzy tę przerwę: również zestaw nauk, które łatwo dają się sformułować w taki sposób, iż nie są już uzupełnieniem wiary Izraela, ale jej przekroczeniem w pewnym punkcie zasadniczym. Tak właśnie rzecz wygląda w orędziach świętego Pawła.

Ów punkt węzłowy ma taki oto sens: Jezus w rzeczywistości nie tylko zastępuje przepisy innymi, nie tylko uzupełnia lub poprawia, ile uczy, że wszelkie przepisy są zbyteczne, jako że miłość sama pochłania sobą nakaz i uzbytecznia go niejako w spontanicznej więzi – a tylko miłość jest ważna. Innymi słowy: więź umowy między człowiekiem i Bogiem nie zostaje odmienione przez zmianę treści umowy, ale istnieć w ogólności przestaje na rzecz więzi miłości. Tak pojmował naukę Chrystusa Paweł, tak Augustyn, tak Luter. Tylko to ma wartość prawdziwie, co z miłości pochodzi, ale cokolwiek z korzenia miłości wyrasta, nie może być sądzone prawem ani mierzone paragrafem ustawy. Nie liczy się nic co jest gestem, jeśli skądinąd pochodzi, aniżeli z pragnienia, by pełnić wolę Bożą. Każdy z nas dźwiga powinności wobec świata ale nie ma uprawnień, nie może rościć sobie pretensji do świata albo czegokolwiek od niego oczekiwać. Z ogromną siłą- po raz pierwszy tak radykalnie w kulturze śródziemnomorskiej- wypowiedziana została reguła fundamentalnej dychotomii: dusza i reszta świata, dobra wola i byt rzeczy w całości. Tylko dusza się liczy. W obliczu nadciągającej katastrofy totalnej tylko ślepiec liczy jeszcze na doczesne sukcesy. Królestwo niebieskie jest drogocenną perłą za którą trzeba oddać wszystko, co mamy, całą majętność; „co za pożytek człowiekowi choćby świat cały pozyskał, a na duszy swojej szkodę poniósł?”

Misją Jezusa Chrystusa jest ujawnienie nędzy doczesności. „Darmoście wzięli, darmo dawajcie. Nie miejcie złota, ani srebra, ani pieniędzy w trzosach swoich. Ani torby podróżnej, ani dwu sukien, ani sandałów, ani laski”. Wszystkie więzi doczesne – wszystko co łączy nas ze światem fizycznym, znikomieje do nicości w świetle tej jednej ważnej prawdziwie – więzi z Bogiem.

Reszta jest wtórna – już to obojętna, już to wroga. Jezus odpycha matkę i braci, powiadając, że uczniowie są jego rodziną; żąda, by w imię jego porzucili wierni ojca i matkę, żonę i dzieci, siostry i braci, każe nawet, wedle Łukasza, w nienawiści mieć ojców i matki, braci i sióstr i dzieci.

W perspektywie świata, jaką Jezus odsłania, nie ma stopni pośrednich między dobrem i złem, świat dzieli się na wybranych i odtrąconych, na owce i kozły, na dziedziców żywota i ofiary ognia wiecznego, na synów królestwa i synów złego na dobre nasienie i kąkol. Kto ma, temu będzie dodane, kto nie ma, temu również to, co ma, będzie odjęte. Nie ma nic pośredniego. Rozdział ten odpowiada dokładnie rozdziałowi na ducha miłości i ducha pożądliwości. Jezus zwraca się wprawdzie do wszystkich powiada wszakże, że przyszedł grzeszników wzywać, nie zaś sprawiedliwych, każe bez końca prawie, do siedemdziesięciu i siedmiu razy odpuszczać winy, wierzy, iż serca roztapiają grzech- ale zarazem wie dobrze, że zatwardziałej pychy nie potrafi złamać. Nienawidzi pysznych i możnych, pewnych siebie, zaspokojonych w poczuciu mocy i prawa, bogaczy i chciwców: tym nie obiecuje królestwa, przygarnia wzgardzonych i biednych, prostytutki i poborców podatkowych, ci właśnie mu wierzą, albowiem wiedzą, że życie doczesne jest nędzą i cierpieniem, a w to właśnie uwierzyć trzeba, by przyjąć do wiadomości jego naukę.

Dychotomia świata i królestwa Bożego jest radykalna. Jest też totalnym odwróceniem wszystkich wartości. Wzgardzeni podniesieni są do chwały, pyszni odtrąceni z pogardą. Ten podział jest drugim punktem, w którym odmienia się obraz świata mozaistycznej tradycji wykuty: jest to podział uniwersalny i jedynie ważny, a nie związany z podziałem na lud wybrany i resztę. I tu, zapewne, Jezus chciał być tylko odnowicielem tradycji judejskiej, nie burzycielem; i tu ciągnął zaszczepiony już u proroków wątek- ale przeciwstawił się tradycji, wybierając jej postać dawniejszą i skrajną, skonfrontował siebie z judaizmem klasycznym i ujawnił konflikt, unicestwił ideę ludu wybranego, wprowadził uniwersalną zasadę podziału.

Wszystkie nowości zostały niejako uogólnione przez uczniów, nade wszystko przez Pawła. W jego Pismach prawo i wiara przeciwstawiały się sobie w całej ogólności, uniwersalizm sformułowany został jednoznacznie: Nie masz Greczyna ani Żyda u Boga, nędza doczesności przeobraziła się w nakaz ascezy. Zarazem jednak, w tych samych listach nowy podział utrwalił się już jako dogmat: pojawiły się potępienia heretyków. Śmierć Jezusa scementowała reformę separatystyczną gminę. Chrześcijaństwo jako gmina właśnie nie powstało dzięki wierze uczniów w prawdę nauki Jezusa, ale przez wiarę w jego zmartwychwstanie, a później wiarę w boskość nauczyciela. I chociaż nieraz w dziejach późniejszych chrześcijaństwa kwestionowano deifikację Chrystusa, której Ewangelie nie potwierdzają, to przecież i ci przeczący uznawali, że jedynym wspólnym dogmatem chrześcijaństwa jako takiego, chrześcijaństwa bez dokładniejszych określeń, jest ta oto wiara: Jezus jest Chrystusem, człowiek historyczny, urodzony w Galilei i ukrzyżowany w Jerozolimie, jest pomazańcem Bożym. Ten dogmat był konstytutywny dla chrześcijaństwa również w jego najbardziej „luźnych odmianach.

Atoli Jezus pozostał w kulturze naszej nie tylko dla tych, co wierzą w jego boskość albo choćby w posłannictwo nadprzyrodzone. Obecny jest w naszej kulturze nie przez dogmaty tej lub owej gminy, ale przez wartość pewnych wskazówek, które były nowością istotnie i które żywotne są- a okoliczność ta wymaga nacisku – nie w postaci abstrakcyjnych norm, ale żywotne są w trwałym związku z jego imieniem i życiem takimi, jakimi je przekazała tradycja, a zgoła niezależnie od tego, ile jest w tym przekazie historycznej dokładności.

JEZUS DLA NAS

Streśćmy w pięciu punktach te reguły nowe, które możemy uniezależnić od apokaliptycznych proroctw Jezusa, od wiary rychły koniec świata – chociaż wiemy skądinąd, że w jego nauczaniu były funkcją owych proroctw właśnie.

[1] Zniesienie PRAWA na rzecz MIŁOŚCI
Powtarzam: zniesienie, nie uzupełnienie. Myśl ta weszła do kultury europejskiej jako przeświadczenie, że związki między ludźmi oparte na zaufaniu unieważniają związki umowy, że tam, gdzie zaufanie wzajemne i miłość organizują współżycie solidarne, zbędny jest kontrakt, zbędne stosunki roszczeń i obowiązków. Bóg Pięcioksięgu, mściwy i żądny posłuchu, choćby okrutnego, Bóg, który zawarł przymierze z Abrahamem za cenę gotowości absolutnej do poddaństwa, gotowości aż do ofiary z jedynego dziecka – ten Bóg, kiedy przeobraził się w Boga miłosierdzia, otworzył możliwość nowego spojrzenia na obcowanie międzyludzkie również. Opozycja związku umowy i związku miłości pozostała w naszej kulturze w sposobie bycia, który nie jest organicznie zrośnięty (choć jest genetycznie związany) z wierzeniami chrześcijańskimi, żyła i żyje do dziś w niezliczonych odmianach. Czymże innym jest przeciwstawienie komunikacji egzystencjalnej i komunikacji rzeczowej w filozofii współczesnej, jeśli nie odtworzeniem kolejnym tego samego rozróżnienia? W istocie bowiem, nie tylko filozofie chrześcijańskie odnawiały ciągle na nowo to samo przeciwstawienie. Odtwarza je filozofia Rousseau, filozofia Kierkegaarda, filozofia Jaspersa A kiedy Marks więziom interesu w społeczeństwie wymiany handlowej - więzi swobodnego zrzeszania ludzi dobrowolnie solidarnych, podejmuje, za dawnymi socjalistami, ten sam motyw wyrosły z korzenia Jezusa, a w chrześcijaństwie nowoczesnym obecny najczęściej w herezjach, a najrzadziej w Kościele. A nawet tenże Nietzsche, kiedy powiada, że to co z miłości płynie, jest poza dobrem i złem - powtarza bezwiednie myśl wroga. Wszystkie utopie, które ład umowy, więź prawną chciałyby unieważnić na korzyść ładu solidarności dobrowolnie podjętej, prawdziwie doświadczanej, słowem wszystkie utopie braterstwa powszechnego owocują na tym samym szczepie, nieraz obojętne wobec własnych, odległych początków.

[2] Perspektywa ZNIESIENIA PRZEMOCY w stosunkach między ludźmi
Ta właśnie perspektywa wydaje się nam nieraz szczególnie utopijna i szczególnie naiwna. Każdy może w istocie powiedzieć z łatwością, że nigdy w życiu nie widział chrześcijanina, który by dosłownie brał własne chrześcijaństwo, a więc nadstawiał policzek, gdy go już raz spoliczkowano. Czym innym jest wszakże ów nakaz dosłownie podjęty, czym innym – ograniczone wersja, żądająca zniesienia źródeł przemocy. Od chrześcijan nikt nie oczekuje wszakże, by dosłownie wcielali w życie przykazania Ewangelii. Wymaga się raczej, by brali na serio skromne i elementarne reguły tolerancji, by rezygnowali z przemocy. Ale i to żądanie uchodzi często za fantastyczne. Ludziom, którzy lubią się chełpić swoim realizmem życiowym – jak gdyby to słowo zaczynało cokolwiek albo jakby wynikały z jego przyjęcia jakiekolwiek wskazania konkretne – wydaje się, że idea zniesienia przemocy zasługuje tylko na zdrowy śmiech. Ale któż jest właściwie naiwny? Ci, którzy sądzą, że mimo wszystkich wiadomości z historii ludzkiej można zmniejszać udział przemocy w stosunkach między ludźmi i że wiele rzeczy zostało wywalczonych, a więcej jeszcze może być wywalczonych bez gwałtu; czy też ci, co sobie wyobrażają, że nic bez przemocy nie da się osiągnąć, a zwłaszcza, że dzięki przemocy da się osiągnąć wszystko? Żaden przeciwnik chrześcijaństwa nie może zaprzeczyć temu, że chrześcijaństwo bez użycia przemocy zdobyło pozycję, w której samo mogło przemoc uprawiać i używać imienia Jezusa jako narzędzia tortur. Jest też prawdą, że pewne formy praktycznego działania, opartego na zasadzie presji bez gwałtu (np. akcja Gandhiego) bezskuteczne bynajmniej nie były.

Hasło zaniechania gwałtu w stosunkach międzynarodowych jest werbalnie uznane prawie powszechnie. Otóż to – powie ktoś – werbalnie przyjęte, i cóż stąd? Otóż wiele, odpowiem. Wartości uznane werbalnie i gwałcone praktycznie, są uznawane werbalnie tylko dlatego, że obecna jest presja opinii powszechnej, która wymusza zgodę. Nie rozdzierajmy szat nad hipokryzją, ale przyjmijmy raczej do wiadomości, że hipokryzja jest świadectwem faktycznej siły społecznej tych wartości, którymi się maskuje – zgodnie ze słownym aforyzmem La Rochefoucald'a. Nie są dawne czasy, kiedy przywódcy państw nie wahali się oznajmiać, że prowadzą politykę ekspansji, zdobywczą i wojenną, te oświadczenia stały się rzadkością. Idea świata bez przemocy została przyjęła. Tym samym nadzieja świata bez przemocy nie jest bezmyślnym marzycielstwem. Nie ci są naiwni, co myślą, że stopień użycia przemocy może słabnąć i walczą o to, by słabnął - naiwni są ci, co wierzą, że przemoc wszystko załatwia. Wiara taka wydaje się rodzajem fiksacji infantylnej: wobec dzieci do pewnego wieku stosowanie przemocy jest nieuchronne, zazwyczaj jednak zmniejsza się stopniowo razem z wiekiem. Nieraz jednak rodzice przedłużają bez miary użycie przemocy ponad potrzebę. Osobnik tak wychowany nabiera na ogół przeświadczenia, że jest niepodobieństwem, by coś poza przemocą regulowało związki między ludźmi i z własnych infantylnych doświadczeń buduje sobie infantylny pogląd na świat podnosząc je do rangi prostackiej historiozofii, którą się szczyci nawet, powiadając, że jest „realistyczna” albo „pozbawiona złudzeń” itd. W rzeczywistości wiara we wszechmoc gwałtu jest nie tylko naiwna, ale w bardziej rozległej skali również przeciwskuteczna: jakoż wiadomo, że formy życia zbiorowego, które niczym oprócz przemocy nie rozporządzają, ponoszą klęskę, ponieważ właśnie nie radzą sobie z sytuacjami, w których przemoc się nie przydaje, a wierzą dziecinnie w jej wartość wszechużyteczną. Odwrotnie, ludzie uporczywi i zdecydowani bardzo często dochodzą swego bez użycia przemocy, za to dzięki odwadze połączonej z inteligencją. Rezygnacja z przemocy nie jest bowiem koniecznie biernością ani gotowością do lękliwego posłuchu: Chrystus rezygnował z przemocy, ale walczył nieskończenie o własny punkt widzenia i złamał opór dysponentów przemocy, ginąc samemu. Idea życia bez przemocy nie jest ani głupia, ani utopijna: wymaga tylko odwagi, której najbardziej pozbawieni są czciciele gwałtu jako środka uniwersalnego, jako że są gotowi walczyć tylko wtedy, gdy mają w rozporządzeniu przemoc wobec słabszych i nigdy inaczej.

[3] Że nie samym chlebem żyje CZŁOWIEK
Zdanie to cytuje Chrystus z Deuteronomium, z tekstu, któremu tylekroć zaprzecza. Ale też nadaje mu sens rozszerzony. Mamy jak lilie i ptaki polne nie troszczyć się o życie, o jadło i pokarm. Byłżeby to również produkt pobożnej naiwności? Nie. W całej kulturze europejskiej trwa bezustanny, wielowiekowy trud o uznanie dla wartości, które się nie dają sprowadzić do potrzeb fizycznego, życiowego zaspokojenia, o zgodę na to, że są takie wartości, że są prawdziwe i że są niezależne od innych. Zgoda taka wydać się musi trywialna, nie olśniewa nowością- ale też wszystko, co Jezus głosi, jeśli ostało się potem w kulturze, jest po wiekach banałem, lecz dzięki niemu właśnie banałem się stało. Że człowiek nie tylko odżywia się i odziewa - cóż bardziej banalnego? Okazywało się jednak nieraz, że długo trzeba walczyć o uznanie tego banału, przekonując np., że ludzka twórczość duchowa nie może być oceniana według wątpliwych pożytków, jakie by miała przynosić wytwórczości materialnej. Zachowajmy tedy nieco wdzięczności dla tego, który przypomniał nam, że nie samym chlebem żyjemy, również wiedząc o tym, że zalecania byśmy żyli jak lilie i ptaki nie da się dosłownie przyjąć.

[4] Zniesienie idei ludu WYBRANEGO
Jezus otworzył Boga dla wszystkich. Albo po prostu dopełnił otwarcia, które przed nim podjęli żydowscy prorocy. Jego Bóg nie każe swojemu ludowi, by się nie żenił z córkami niewiernych albo tępił inne narody; powiada, że wszyscy sprawiedliwi są jego ludem, obiecuje, że wielu przyjdzie od wschodu i od zachodu, od północy i od południa, by zasiąść w królestwie Bożym razem z Abrahamem, Izaakiem i Jakubem. Bóg, do którego Jezus się zwraca ukochał świat i tak go ukochał, wedle słów Jana apostoła, że dał mu syna własnego ku zbawieniu. Nie masz u niego Greczyna ani Żyda. Odwołujemy się znowu do banalności, o których wstyd prawie mówić, a które wszakże weszły do kultury europejskiej jako wielka sprawa, jako problem nieodwołalny, skoro się raz pojawił, jako wartość ociekająca krwią wielu walczących o jej uznanie. Że nie ma narodów wybranych, przez Boga lub historię ponad inne ulubionych i uprawnionych do tego, by w imię jakichkolwiek racji narzucać innym swoje zwierzchnictwo – nic bardziej skromnego w świecie refleksji teoretycznej i nic bardziej prowokującego dramatyczne starcia, jeśli na serio jest potraktowane. Że fundamentalne wartości są własnością wszystkich i że ludzkość tworzy jeden lud - idea ta stała się dzięki nauce Jezusa niezbywalną częścią naszego świata duchowego.

[5] Ograniczona NĘDZA doczesności
Nie jest ważne, w tym punkcie, do jakiego stopnia ów obraz świata ludzkiego nieuleczalnie ułomnego jest „dobry”: ważne jest, że stał się nieodmiennym fragmentem duchowego rozwoju Europy, tematem powracającym nieustannie w refleksji filozoficznej najróżnorodniejszej – bynajmniej nie chrześcijańskiej tylko lub wprost przez chrześcijaństwo inspirowanej. Jezus tłumaczył ludziom, że są nędzarzami i że zatajają przed sobą własną nędzę; Pascal, gdy przyswoił sobie tę wiarę, uczynił z niej ośrodek życia duchowego. Rację ma każdy, kto powie, że myśl ta nieraz służyła do tego, by obezwładnić ludzi w pragnieniu poprawy doczesnego bytu, że usprawiedliwiała ducha rezygnacji wobec losu, że wymuszała zgodę na zastane warunki, że sięgano do niej po to, by gasić doktryną protesty zbiorowości uciskanych i upośledzonych przeciwko eksploatacji, że niedawno jej sens, który cnotą uczynił niewiarę w jakąkolwiek naprawę świata. Prawdą jest także, że zdobił się nią nieraz chór sytych i zaspokojonych, którzy tłumaczyli głodnym i upośledzonym, że dobra ziemskie są mało warte, a losem doczesnym nie należy się trapić. Przestała nas prawie wzruszać obrzydliwość tych interpretacji, tak się od nich roi w dziejach chrześcijaństwa.

Istnieje, na przekór wszystkiemu, inny sposób rozumienia owej myśli, który wcale nie ciągnie za sobą nieuchronnie owej sankcji dla ludzi zaspokojonych w przywileju; nikczemność tej sankcji ujawniono dawno, i jak widzimy, powoli rezygnuje z niej chrześcijaństwo. W owym przekonaniu o organicznej ułomności egzystencji ludzkiej pozostaje coś, co może być i bywa naprawdę tematem refleksji filozoficznej całkiem niezależnie od tamtego użytku; coś co dla filozofów było zawsze ważne jako przedmiot i może być co więcej, rozważane, bez względu na wiarę lub niewiarę w żywot przyszły, a także nie skłania zgoła do takiej oto konkluzji, że w obliczu strukturalnego inwalidztwa naszego bytu wszelki trud naprawy tego, co się daje naprawić, jest daremny i bezpłodny. Można bowiem usilnie się starać i można o to walczyć bez końca, by zmieniać w warunkach ludzkiego istnienia wszystko co zmienić można, a przy tym wiedzieć, że absolut jest nieosiągalny, że pewna ograniczona ułomność ludzkiego istnienia nie podlega naprawie, że obecne jest w nas niedołęstwo fundamentalne związane z samą skończonością ludzką. Ten temat nie przestanie filozofów zajmować.

PRZYWRACANIE Jezusa kulturze

Oto niezupełny i przykładowy – lecz nie arbitralnie przykładowy – zestaw tych wartości, które dzięki nauce Jezusa weszły w tworzywo duchowe Europy i świata w sposób trwały, nie związany swoiście z chrześcijańskim dogmatem. Ale to oderwanie wartości w ich niechrześcijańskiej odmianie, od korzenia osobowego, jest rodzajem ubóstwa kulturalnego. Łączy się z monopolizacją Jezusa w kręgu dogmatycznych gmin chrześcijańskich i zanikiem jego osobowości na pozostałych obszarach świata duchowego. Powstaje ryzyko, że wszelkie objawy dekadencji chrześcijaństwa muszą być nieuchronnie dekadencją historycznego sensu istnienia Jezusa, otóż chcemy tego uniknąć.

O wielu rzeczach wspomnianych można, co prawda, powiedzieć: to już było; wyszukujemy nie bez racji podobne tematy w religiach azjatyckich. Jednakże w kręgu kultury śródziemnomorskiej, do której z rodu należymy, te wartości związane są z nauką Jezusa, z jego imieniem. Jest to zasób duchowy, który on w obieg wprowadził i któremu nadał impet. Dlatego wszelka próba „unieważnienia Jezusa” usunięcia go z kultury pod takim oto pretekstem lub na takiej oto zasadzie, że nie wierzymy w Boga, w którego on wierzył - wszelka taka próba jest śmieszna i jałowa. Próba taka jest tylko dziełem ludzi ciemnych, którzy wyobrażają sobie, że sam prostacko zapisany ateizm nie tylko może wystarczyć jako pogląd na świat, ale może ponadto upoważniać do tego, by dowolnie, wedle własnego doktrynerskiego zamysłu, okrawać tradycję kulturalną, wyjaławiając ją z najżywotniejszych soków.

Jeżeli w końcu – zgodnie z naszą niepewną nadzieją – świat chrześcijański okaże się zdolny do istotnej naprawy i przemiany, to siły samonaprawcze będzie czerpał tylko z własnego źródła (niechrześcijańscy krytycy mogą chrześcijaństwo nadwątlić, ale naprawić go sami nie mogą); może tedy odtwarzać tę umiejętność tylko dzięki nieustannej koncentracji uwagi na tych zasadach duchowych, które związane są z imieniem Jezusa. Być może zdołamy dzięki temu uwolnić się kiedyś od ciemnej zmory klerykalnego, fanatycznego i tępego katolicyzmu, który od czterech stuleci przygniata i sterylizuje naszą kulturę narodową.

Niezależnie wszakże od tej nadziei, osoba i nauki Jezusa Chrystusa nie mogą zostać usunięte z naszej kultury ani unieważnione, jeśli kultura ta ma istnieć i tworzyć się nadal. Nie może bez zasadniczego przerwania ciągłości życia duchowego, opaść nagle w nieistotność postać tego człowieka, który przez stulecia był nie po prostu nauczycielem dogmatów, ale wzorem najświetniejszych wartości ludzkich; wcielił on bowiem w osobowości własnej zdolność do wypowiadania pełnym głosem swojej prawdy, zdolność do tego, by bronić jej do końca i bez wykrętów, zdolność do oporu ostatecznego przeciw presji stabilnej rzeczywistości, która go nie przyjmuje. Uczył, w jaki sposób, nie uciekając się do gwałtu, można stawiać czoło sobie i światu. Był tedy wzorem owego autentyzmu radykalnego, w którym dopiero każdy osobnik ludzki może własnym wartościom prawdziwie nadawać życie.

Leszek Kołakowski, Jezus Chrystus Prorok i Reformator, 1965

sobota, 11 lipca 2009

okno

Róża wiedziała o moich wierszykach. Kiedyś jej opowiedziałem historię z tomikiem i o kłopotach też opowiedziałem. Woda zrobiła się zimna, poprosiła o pomoc w wyjściu z wanny. Na krześle położyłem ręcznik tak jak zawsze, usiadła na niego. Drugim ręcznikiem osuszyłem jej ciało, sięgnąłem po olejek z półki i powoli zacząłem wcierać w jej idealną skórę. Kiedy ją masowałem, zacząłem sobie uświadamiać, że może Róża ma rację, może to nie ciekawość, a podświadoma chęć ucieczki skierowała mnie na wyspę, najdalej gdzie można było, najdalej gdzie można było uciec od wspomnień z dzieciństwa. Wspomnień o ogromnym poniemieckim mieszkaniu przy parku, o ogrodzie pełnym lip i suszek, o tym, że ten cały dziecięcy raj został zamieniony na podłe dwa pokoje w nowym bloku, tak nowym i dobrze zbudowanym, że grzyb wyrósł na frontowej ścianie po pierwszych deszczach. Uciec od wspomnień o rozwodzie rodziców. Wspomnień o tym, że tak właściwie to wielu zaczyna się należycie interesować drugą osobą dopiero po rozejściu. Wspomnień tych pustych niedziel, kiedy matka wystawała w oknie i wyczekiwała, kiedy ojciec się pojawi na ulicy, a musiał się pojawić, idąc w górę na obiad do siostry, bo były tylko dwie ulice w tym miasteczku. Matka krzyczała wtedy w napięciu, no chodź, chodź, szybko, popatrz, jak on teraz wygląda, jak łach, jak kompletny łach, przy mnie to on wyglądał. I zaraz sięgała po album ze zdjęciami, gdzie ojciec trzymał na rękach małego Artusia w beciku do chrztu i przypominał spasłego knura w garniturze. Albo te Wigilie we dwójkę przy niedosmażonym karpiu i znowu jej łzy, i smutek, i znowu jej niezadowolenie z prezentu ode mnie, opłatek, samotność, choć rodzina z Krakowa co roku zapraszała, ale ona nigdy nie chciała, ja byłem najlepszą gąbką na jej zgryzoty. A gdy nasiąkłem do granic możliwości i już nie mogłem więcej wciągać w siebie cudzych problemów, żalów i fobii, to uciekłem. Może, Różo, masz rację, może jest, jak mówisz.

Hubert Klimko-Dobrzaniecki, Dom Róży

środa, 1 lipca 2009

łzy


Narcyz powiedział:
– Tak się cieszę, że powróciłeś. Tak bardzo mi ciebie brakowało, co dzień myślałem o tobie, a często lękałem się, że nie będziesz chciał już nigdy wrócić.
Złotousty pokiwał głową:
– No, strata byłaby niewielka.
Narcyz, którego serce płonęło z bólu i miłości, pochylił się ku niemu wolno, i oto uczynił, czego podczas wielu lat ich przyjaźni nie uczynił nigdy, dotknął wargami włosów i czoła Złotoustego. Najpierw? zdumiony, potem przejęty, spostrzegł Złotousty, co się stało.
– Złotousty – szepnął mu przyjaciel do ucha – wybacz, że nie mogłem ci tego wcześniej powiedzieć. Powinienem ci to był powiedzieć, kiedy cię wówczas odwiedziłem w twoim więzieniu w rezydencji biskupiej albo kiedy ujrzałem twoje pierwsze posągi, albo kiedykolwiek indziej. Pozwól, że ci to dzisiaj powiem, jak bardzo cię kocham, czym byłeś dla mnie, jak bogatym uczyniłeś moje życie. Nie będzie to miało dla ciebie wielkiego znaczenia. Jesteś przyzwyczajony do miłości, nie jest ona dla ciebie niczym rzadkim, tak wiele kobiet kochało cię i rozpieszczało. Ze mną jest inaczej. Moje życie było ubogie w miłość, brakowało mi tego, co najlepsze. Nasz opat Daniel powiedział mi kiedyś, że uważa mię za wyniosłego, prawdopodobnie miał rację. Nie jestem niesprawiedliwy wobec ludzi, staram się być sprawiedliwy i cierpliwy w obcowaniu z nimi, ale nie kochałem ich nigdy. Z dwóch uczonych w klasztorze uczeńszy jest mi milszy, nigdy nie kochałem na przykład słabego uczonego mimo tej jego słabości. Jeżeli jednakże wiem, czym jest miłość, to jedynie ze względu na ciebie. Ciebie potrafiłem kochać, ciebie jednego spośród wszystkich ludzi. Nie możesz pojąć, co to oznacza. Oznacza to źródło na pustyni, kwitnące drzewo w samotni. Tobie jednemu zawdzięczam, że serce moje nie uschło, że pozostało we mnie miejsce, do którego dotrzeć może łaska.
Złotousty uśmiechnął się radośnie, nieco zakłopotany. Cichym, spokojnym głosem, jaki miewał w chwilach przytomności, powiedział:
– Kiedy uwolniłeś mię wówczas od szubienicy i jechaliśmy do domu, zapytałem cię o mego konia Gwiazdocha, a ty udzieliłeś mi o nim wiadomości. Wtedy przekonałem się, że ty, który z ledwością odróżniałeś jednego konia od drugiego, troszczyłeś się o konika Gwiazdocha. Zrozumiałem, że czyniłeś to ze względu na mnie, i bardzo byłem z tego uradowany. Teraz widzę, że rzeczywiście tak było i że rzeczywiście mnie kochasz. I ja cię zawsze kochałem, Narcyzie, połowa mego życia była zabieganiem o twoje względy. Wiedziałem, że i ty mnie lubisz, ale nigdy się nie spodziewałem, że mi to kiedy powiesz, ty dumny człowieku. Teraz powiedziałeś mi to, w tej chwili, gdy nie mam już nic innego, gdy wędrówka i wolność, świat i kobiety porzuciły mię. Przyjmuję to, dziękuję ci za to.

Hermann Hesse, Narcyz i Złotousty


piątek, 26 czerwca 2009

intimus

Ów drugi, który zbudził miłość Złotoustego, widział bystrzej i przeczuwał więcej, ale zachował się powściągliwie. Narcyz spostrzegł od razu, jaki to złoty ptak przyfrunął do niego. On, odosobniony w swojej wytworności, rychło zwietrzył w Złotoustym pokrewnego ducha, chociaż we wszystkim wydawał się jego przeciwieństwem. Jak Narcyz był ciemny i szczupły, tak Złotousty jasny i kwitnący. Jak Narcyz był myślicielem i analitykiem, tak Złotousty marzycielem i dziecięcą duszą. Ale przeciwieństwa te łączyło coś wspólnego: obaj byli ludźmi wytwornymi, obaj wyróżniali się pośród innych widocznymi cechami i zdolnościami i obaj otrzymali od losu jakieś szczególne powołanie.

Gorąco zainteresował się Narcyz tą młodą duszą, której rodzaj i los poznał niebawem. Pełen zachwytu podziwiał Złotousty swego pięknego, mądrego nauczyciela. Ale Złotousty był lękliwy; nie widział innego sposobu zabiegania o przyjaźń Narcyza, jak starać się, co sił starczyło, być uważnym i pojętnym uczniem. I nie tylko lękliwość powstrzymywała go. Powstrzymywało go także jakieś przeczucie, że Narcyz stanowi dla niego niebezpieczeństwo. Nie mógł stawiać sobie jednocześnie za ideał i wzór dobrego, pokornego opata i arcymądrego, uczonego, przenikliwego Narcyza.

A jednak wszystkimi siłami swej młodej duszy dążył do tych obu nie dających się zespolić ideałów. Często bolał nad tym. Niekiedy w pierwszych miesiącach swego pobytu w szkole doznawał Złotousty takiego zamętu w sercu, czuł się tak szarpany na wszystkie strony, że opadała go silna pokusa, aby uciec lub w obcowaniu z kolegami dać upust swojej udręce i swemu wewnętrznemu gniewowi. Często, łagodny z natury, wskutek jakiejś drobnej zwady lub figla uczniowskiego stawał się nagle tak płomiennie dziki i zły, że z największym tylko wysiłkiem potrafił się opanować i z zamkniętymi oczyma, blady jak trup, odwracał się w milczeniu. Potem odszukiwał w stajni Gwiazdocha, opierał głowę o jego szyję, całował go, płakał przy nim. Z wolna cierpienie jego wzrastało i stawało się widoczne. Policzki jego zapadły się, wzrok bywał często zgaszony, ulubiony przez wszystkich śmiech stał się rzadki.

On sam nie wiedział, co się z nim dzieje. Szczerze, z własnej woli pragnął być dobrym uczniem, zostać niebawem przyjętym do nowicjatu, a potem stać się pobożnym, cichym bratem ojców klasztornych; wierzył, że wszystkie jego siły i zdolności zmierzają ku temu pobożnemu i łagodnemu celowi, nie wiedział nic o innych dążeniach. Jakże więc dziwnym i smutnym musiało mu się wydać, gdy ujrzał, że ten prosty i piękny cel tak trudny jest do osiągnięcia. Z jakim zniechęceniem i zdumieniem dostrzegał niekiedy u siebie naganne skłonności i stany: roztargnienie i niechęć przy nauce, marzycielstwo i fantazjowanie albo senność w czasie lekcji, opór, antypatię do nauczyciela łaciny, porywczość i gniewną niecierpliwość wobec współuczniów. A najbardziej oszałamiające było to, że miłość jego do Narcyza tak trudno dawała się pogodzić z jego miłością do opata Daniela. A przy tym z najgłębszą pewnością zdawał się niekiedy dostrzegać, że i Narcyz kocha go, interesuje się nim i czeka na niego.

Daleko bardziej, niż chłopiec przypuszczał, zajęte nim były myśli Narcyza. Pragnął przyjaźni tego pięknego, jasnego, miłego chłopca, przeczuwał w nim swój biegun przeciwny i swoje uzupełnienie, chciałby się nim zająć, kierować nim, oświecać, wznieść i doprowadzić do pełni rozwoju. Ale powściągał się. Czynił to z wielu pobudek, uświadamiając sobie niemal wszystkie. Przede wszystkim powstrzymywała go i hamowała odraza, jaką wyczuwał do owych nierzadkich nauczycieli i mnichów, którzy zakochiwali się w uczniach lub nowicjuszach. On sam dość często z niechęcią czuł spoczywający na sobie pożądliwy wzrok starszych mężczyzn, dość często bronił się niemo przeciw ich uprzejmościom i pieszczotom. Teraz rozumiał ich lepiej – i on także miał pokusę pokochania ładnego Złotoustego, rad byłby wywołać jego wdzięczny uśmiech, głaskać czułą dłonią jego jasne włosy. Ale nigdy by tego nie uczynił, nigdy. Poza tym jako pomocnik nauczyciela, sprawujący obowiązki nauczyciela, ale pozbawiony jego urzędu i autorytetu, przyzwyczajony był do szczególnej ostrożności i czujności. Przyzwyczajony był odnosić się do młodszych o niewiele lat uczniów, jakby był o dwadzieścia lat od nich starszy, surowo zabraniać sobie wszelkiego darzenia przywilejami któregoś z nich, zmuszać się do szczególnej sprawiedliwości i pieczołowitości wobec każdego niemiłego sobie ucznia. Służba jego była służbą dla ducha, służbie tej poświęcone było jego surowe życie, i tylko potajemnie, w chwilach najmniejszej czujności, pozwalał sobie na rozkoszowanie się pychą, świadomością, że umie więcej i jest mądrzejszy od innych. Nie, choćby przyjaźń ze Złotoustym najbardziej była kusząca, była jednak niebezpieczeństwem, nie wolno mu było dopuścić, aby dotknęła rdzenia jego życia. Rdzeniem i sensem jego życia była służba dla ducha, służba dla słowa, było ciche, rozważne, rezygnujące z własnej korzyści przewodzenie swoim uczniom – i nie tylko swoim uczniom – ku wyższym celom duchowym.

Hermann Hesse, Narcyz i Złotousty

czwartek, 25 czerwca 2009

błędy


– Ach, lordzie Henryku, chciałabym, aby mi pan podał sposób odzyskania młodości.
Zamyślił się na chwilę.
– Przypomina sobie księżna jakiś wielki błąd popełniony w młodości? – spytał, patrząc na nią.
– Ach, całą masę błędów! – zawołała.
– Proszę je popełnić na nowo - rzekł poważnie. – Chcąc odzyskać młodość, trzeba tylko powtórzyć swoje szaleństwa.
– Cudowna teoria! – zawołała. – Muszę ją wypróbować.
– Niebezpieczna teoria! – padło z cienkich warg sir Tomasza.
Lady Agata potrząsnęła głową, lecz była rozbawiona. Mr Erskine słuchał z natężoną uwagą.
-– Tak – mówił dalej lord Henryk – to jedna z największych tajemnic życia. Dziś przeważna część ludzi umiera na epidemię zdrowego rozsądku. Za późno poznajemy, że jedyną rzeczą, której nie żałujemy, są nasze błędy.


Oscar Wilde, Portret Doriana Graya

wtorek, 23 czerwca 2009

stół

- Ty chuju jebany, ty chuju pierdolony, z krawężnika, ty... No, co się tak patrzysz? Co, nie mówiłam, nie ostrzegałam, nie prosiłam, co się tak patrzysz jak dureń? Myślisz, że ja jestem murem, betonem, że wszystko wytrzymam, że będę tak latami, jak inne, jak inne durne baby? No, co mi przysięgałeś, no, co? Nie pamiętasz, mam ci przypomnieć? Tak, nie pamiętasz, zapomniałeś, biedaczysko, pamięć stracił. Ja ci przypomnę chuju, chuju pierdolony, wszystko ci przypomnę, pokażę. Masz, masz, popatrz się. Widzisz ten album, draniu, widzisz. Masz, przypatrz się, pamiętasz, no pamiętasz skurwysynu, no, gap się, gap, przypominaj sobie, i to szybko. Nie przypominasz sobie, nie, to ja ci przypomnę. To są zdjęcia z naszego ślubu. To jestem ja, a to jesteś ty, a to są świadkowie, pamiętasz, chuju, to jest Edek, a to jest Arleta. To są świadkowie, draniu, a wiesz, po co są świadkowie. Nie wiesz, znowu zapomniałeś. Nie pamiętasz. To ja ci powiem, przypomnę. Świadkowie są po to, abyś nie rzucał słów na wiatr, abyś się kogoś bał, pamiętał, coś przysięgał, a jak zapomnisz, to oni ci mają pomóc sobie przypomnieć. Ja, chuju jebany, nie będę po nich posyłać, cyrku większego nie zrobię, ale mam już dość, mam dość. Pamiętasz, pamiętasz, co mówiłeś, pamiętasz, co podpisywałeś? Podpisywałeś, ścierwo, że mi będziesz wierny, wierność ślubowałeś, a co ty robisz, co ty robisz? Ile razy cię prosiłam, żebyś z tym skończył? Co nie podobają ci się moje piersi, za małe, obwisłe? Wolisz wielkie cyce. Czemu mi o tym przed ślubem nie powiedziałeś, skurwysynu, no czemu, czemu nie powiedziałeś, jak dziecko płodziłeś, czemu? A ty wiesz, chuju pierdolony, że ja tymi piersiami wykarmiłam ci syna, którego tak chciałeś. Syna masz, durniu, i wcale się nim nie zajmujesz, nie interesujesz, uciekasz do lasu, uciekasz od siebie, bo to cząstka ciebie. No co? Boisz się siebie samego, skurwysynu, powiedz, że się boisz, tchórzu. Taki ojciec z ciebie dobry, taki z ciebie ojciec, ty śmierdzielu! A ty wiesz, jak śmierdzi ci z mordy? Coo? Nie wiesz? Pewnie ta z cycami ci nigdy nie powiedziała. Ja ci powiem, bo śpię z tobą od lat, powiem ci, śmierdzi ci z mordy jak z dupy, tak ci śmierdzi. Twoje giry wystawiane na stolik też śmierdzą, śmierdzą jak trup, a ty sam śmierdzisz, śmierdzisz jak jebany skurwysyn, śmierdzisz jak te wszystkie twoje ptaszki napchane naftaliną. Ciebie też ktoś kiedyś napcha i powiesi na ścianie. A ten pokoik... To twoje muzeum. To miał być pokoik dziecka, a tyś co z niego zrobił? Muzeum łowiectwa sobie zrobiłeś. A ty wiesz, skurwysynu, że dziecko się moczy przez to twoje wypchane skurwysyństwo, wiesz, że się moczy, że się boi? Jakim ty ojcem jesteś, jakim człowiekiem? Ty nieczuły draniu, ty niedorosły skurwielu, ty chuju jebany, ty jebańcu! No co, co się tak patrzysz? Zatkało cię? Co ty sobie wyobrażasz, że co, że ja nie potrafię. Ja wszystko potrafię i wszystko mogę, bo ja żyję, żyję życiem, prawdziwym życiem, wiem, co to jest i z czym się je to życie, a ty, ty, chuju, nic o nim nie wiesz, bo nie chcesz, bo ci tak wygodniej i jeszcze mnie zdradzasz, zdradzasz regularnie, z taką szmatą, z taką dziwką, którą wszyscy jebią...

Siedziałem pod stołem, bardzo się bałem. Nie sądziłem, że mama zna takie słowa. Zawsze myślałem, że mama jest spokojną, dobrą, pokorną, płaczliwą kobietą. Ale widać na każdego przychodzi czas, każdy nosi w sobie granice, które pewnego dnia mogą się połamać i wypuścić z zasiek tysiące brzydkich, gorzkich, ale chyba prawdziwych słów. Tak było tego dnia.

Hubert Klimko-Dobrzaniecki, Raz.Dwa.Trzy

sobota, 9 maja 2009

prośba


widzi twarz wściekłego ojca i jego rękę, która ściska go za kolano, a potem wraca, by spleść się z drugą dłonią do modlitwy, słyszy jego szept z bliska, bardzo bliska, czuje gorące powietrze z jego ust w swoim uchu, pogodomy po mszy, jo ci dom spać na kazaniu, już nie zaśnie, choć jest niewyspany, a do końca nabożeństwa jeszcze dużo czasu, klęka, wstaje, śpiewa, uważa, żeby się nie spóźnić z żadną czynnością, pierwszy wyskakuje do komunii, a potem w ławce modli się długo, najdłużej, modli się do połkniętego kawałka, żeby go ochronił, żeby ojciec zapomniał, żeby nie bił, żeby dał się przeprosić, ale w domu czeka nieuniknione, pejcz, krzyk, łzy i ból aż do wieczora, przez całą noc, do rana, i nienawiść, postanowienie, że jeszcze nie dziś, jeszcze nie teraz, ale kiedyś na pewno, kiedyś na pewno rozliczy się z każdego uderzenia, dokładnie, bez przeoczeń, kiedyś, ale na razie słucha, od dziś co niedziela po mszy będziesz musioł mi opowiedzieć, co farorz godoł na kazaniu, a tak, żebych wiedzioł, że do ciebie dotarło, na razie słucha i przez cały tydzień śni kazanie proboszcza, co noc inna wersja, kiedy nadchodzi niedziela, sam nie wie już, co mu się śniło, a co ksiądz rzeczywiście mówił, choć słucha go uważnie, nawet nie drgnie, wyprostowany, słucha całym sobą, jakby uszu mogło zabraknąć, żeby usłyszeć wszystko, jakby musiał wchłonąć homilię przez skórę, prosto do krwi, słucha, ale nie rozumie, miesza, nie potrafi, modli się, żeby zrozumieć, ale już wie, wie, że to nie ma sensu, zna zakończenie, po mszy ojciec zapyta, a on nie odpowie, nie będzie w stanie odpowiedzieć, więc po komunii modli się nie o przebaczenie, nie do połkniętego opłatka, ale patrząc pod ławkę, sięgając pod drewno, pod posadzkę, pod ziemię, głębiej, tam gdzieś, gdzie przewidziano dla niego miejsce po śmierci, tam, głęboko, szuka i wyczuwa obecność, więc modli się, żeby ojciec umarł, żeby nie przeżył tej mszy, żeby serce stanęło nagle i definitywnie, żadnych szpitali, karetek, odwiedzin, tylko zamieszanie, kostnica, pogrzeb, fałszywe łzy grobem, a potem wolność, wolność, modli się i czuje kuksańca, siada w ławce i widzi, że msza ma się ku końcowi, że już wszyscy dawno przestali się modlić, a ojciec zdziwiony gorącym szeptem, klejąc wąsy do jego ucha, pyta, coś ty, ogupioł, co tak dugo sie modlisz, a więc żyje, żyje i wyjdzie z kościoła, i zapyta go, i nie otrzyma odpowiedzi, a więc jeszcze nie teraz, wraca

Wojciech Kuczok, Opowieści przebrane

środa, 6 maja 2009

samość

Zmieniając kanały, Los zmieniał i siebie. Przechodził przez różne fazy, podobnie jak rośliny w ogrodzie, ale przechodził przez nie tak szybko, jak chciał, tak szybko, jak wciskał przycisk. Zdarzało się, że zmieniając programy, wypełniał sobą cały ekran, tak jak wypełniały go osoby pokazujące się w telewizorze. Manipulując przyciskiem, dokonywał tego, że ludzie jawili się przed jego oczami. Toteż nic dziwnego, że uwierzył, iż swoje istnienie również zawdzięcza tylko sobie; sobie i nikomu więcej.

(...) Dopóki nie patrzy się na ludzi, ludzie nie istnieją. Ukazują się tak, jak postacie na ekranie telewizora, dopiero wtedy, gdy człowiek skieruje na nich wzrok. I żyją w jego myślach, aż zastąpi ich nowy obraz. Tak samo działo się z nim, Losem. Patrząc na niego, inni sprawiali, że stawał się wyraźny, otwierał się, wyłaniał; nie będąc widziany, zamazywał się i rozpływał. Może wiele tracił, oglądając ludzi na ekranie telewizora i nie będąc samemu oglądanym?

(...) Kiedy inni zwracają się do nas, kiedy na nas patrzą, nic nam nie grozi. Nasze czyny są przez nich interpretowane w ten sam sposób, w jaki my interpretujemy ich zachowanie. Ludzie nie potrafią dowiedzieć się o nas nic więcej niż my o nich.

Jerzy Kosiński, Wystarczy być

czwartek, 30 kwietnia 2009

rano


Muko jest jednak niezły. Poza tym on jeden z nas naprawdę coś potrafi, coś prawdziwego, bez udawania. I ma talent, nie tak jak my. Potrafi grać na perkusji i gitarze. Nie ma co, jak gdzieś się wybieramy, zawsze zabiera ze sobą gitarę. I kapelusz. On w ogóle chodzi ubrany jak kowboj albo twardziel z późnego peerelu, dżinsy levisa, buty jakieś takie brązowe, skóra albo katana też levisa, i na wyjazdach gitara oraz skórzany kapelusz. Polski, spóźniony James Dean. Ta gitara jest niesamowita do tworzenia różnych klimatów. Trzeba być troszeczkę zjaranym na wesoło, żadnych pseudofilozoficznych pierdoł. Wystarczy, że zagra jakąś rosyjską melodyjkę, jakieś umta umta jak Wysocki, w tej melodyjce zmieści się jeszcze Bułat Okudżawa, stare romanse, idealna synteza pieśni rosyjskiej. Tak samo na każdy temat, ten zarozumiały jedynak potrafi z każdej kultury wyciągnąć jej muzyczną esencję. Kiedy gra włoskie, czujemy się jak na zebraniu u Vito Corleone; jak rosyjskie, wszyscy się całują i wrzeszczą, że „Ja tebia liubliu”, nawet jak gra coś po eskimosku, to wiadomo, o co chodzi, i robi się zimniej. Na garach też wymiata. Nie widać rąk i nieźle dudni. On w ogóle jest jakiś spóźniony. W kółko słucha Zeppelinów, niczego innego prawie nie, ja rozumiem, Zeppelini są w porzo, ale przecież nie można ciągle, a on, kurwa, może. I jeszcze na złość nam, jak ma łokmena, to zawsze z Zeppelinami.

On też coś łapał z tego wszystkiego, on i Andrew. Wiedzieliśmy, że i tak kiedyś to się skończy żoną, rodziną, domem i uporządkowanymi duperelowatymi błędnymi kołami. Chyba że ktoś z nas wpadnie w syf, ale raczej nie. Wiedzieliśmy, że inaczej udaje się tylko nielicznym, że o tych nielicznych potem się opowiada, że to są legendy. Wiedzieliśmy też, że mimo wszystko jesteśmy tak samo głupi jak wszyscy, jak całe nasze rozpieszczone pokolenie, że samym gadaniem się nie wygra. Ale nie można przecież wygrywać, bo nie ma o co się bić. Zresztą to i lepiej, bo teraz nikomu by się nie chciało. Andrew był kasiasty, nikt z nas nie przymierał głodem, nigdy nie chodziło też tak naprawdę o to, że czegoś nam brakuje, albo że ktoś wyrządził nam krzywdę, ze ojciec był alkoholikiem, że kogoś tłukli w domu. Sęk w tym, że często jest iluzorycznie normalnie. I że mimo wszystko coś jest nie tak w rzeczywistości, że jakiś jej komponent jest wyjątkowo zjebany. Coś się nie kręci tak jak powinno. Pewnie wyrośniemy z tego. Zapomnimy. Chuja. Jak nic się nie stanie, rozjebiemy w końcu tę planetę. Nawet głupio czasami o tym mówić, bo logika rzeczywiście jest przeciwko, przecież nie stało się nic, żadna wojna jak u Kolumbów, żaden prześladujący wolną myśl reżim jak u naszych rodziców, nic. Mamy co jeść, co prawda z pracą kruchawo, a co za tym idzie — z perspektywami, ale zagwozdka nie tkwi w formie rzeczywistości, tylko w niej samej, w jej podstawie, w budulcu może, sam już nie wiem, może demiurg coś spierdolił.

Mieliśmy częściową świadomość beznadziejności, mnie na okrągło chciało się rzygać, wcale nie od jarania, bo często robiłem sobie przerwy, zresztą paliłem najmniej spośród chłopaków. Jakoś mi się udawało. Objawy przypominały jakiś rodzaj permanentnej deprechy. Rano nie chce się wstawać i dopada absolutny bezsens wszystkiego, potem jakoś się telepie i znowu atakuje. Bóg nam robi kawał, żeby nie było za nudno, myśli sobie „wszystko macie w porzo, więc dopierdolę wam ciągłe egzystencjalne lęki, żeby nie było, że macie raj na ziemi”. I słodko, wszystko się toczy i kręci. Znajdziemy sobie żony, chude, grube, podziubdziamy w nich trochę, urodzą się śliczniutkie dzidziusie, pójdziemy do pracy i wszystko się ułoży. Amen.

Mirosław Nahacz, Osiem cztery

środa, 22 kwietnia 2009

emocjonalny trup


Tego dnia wyszedł na zajęcia. Był poniedziałek. Czerwcowy poniedziałek i słońce świeciło, a niebo rozciągało się przezroczyście. Zwyczajny dzień. Kupił w kiosku „Gazetę Wyborczą”, żeby zająć czymś ręce i oczy w czasie trzydziestominutowej jazdy autobusem linii 195, który powinien dowieźć go z Ursynowa na Krakowskie Przedmieście.
Dowodzi to pewnego daru planowania (kupiona gazeta), jak i pewnej wiary w to, że autobus linii 195 dowiezie go z Ursynowa na Krakowskie Przedmieście w czasie, mniej więcej, trzydziestu minut (kupiona gazeta nie starczyłaby na dłużej). Dowodzi to zwyczajności dnia (poniedziałek) oraz miesiąca (czerwiec).
Słońce świeciło, kiedy stał na przejściu tyłem do prostopadłościanu Megasamu, a niebo rozpościerało się bez koloru. Zapaliło się zielone. Ruszył do przodu po pasach. Nim dotarł do skraju chodnika, uderzył go samochód (gazeta wypadła z ręki).
Przeleciał ze dwa-trzy metry, dzięki czemu znalazł się na przystanku autobusowym, co zamierzał, tak czy owak, uczynić, tyle że w sposób nieco bardziej klasyczny, mniej rzucający się w oczy.
Trudno zawyrokować, czy skonał w powietrzu, czy dopiero (nie minęła sekunda) na przystanku. Zgon nastąpił – jak później usiłowano stwierdzić – niemal natychmiast. Śmierć czysta i nierozciągnięta w czasie, prawdopodobnie bezbolesna: zbyt raptowna, żeby mógł sobie zdać sprawę z bólu.
Srebrny ford mondeo uderzył (następnie) w kosz na śmieci. Kierowca nie wysiadł – ogłuszony eksplozją poduszek powietrznych (i oślepiony feerią obrazów), stracił przytomność.
Z zielonego kiosku Ruchu wypadł sprzedawca. Korzystając z komórki (szara nokia), wezwał policję i pogotowie. Właśnie w takiej kolejności: najpierw należy ukarać, następnie uratować. Korzystając z innych komórek (także szarych), podniósł gazetę, która wypadła z ręki chłopaka. Udało mu się ją sprzedać za dwa i pół złotego jakiejś kobiecie. Wtedy poczuł się syto i dobrze. Miał po temu wystarczające powody: po pierwsze – pomógł w nieszczęściu, po drugie – zarobił na nieszczęściu, po trzecie – zabity młody człowiek był jego sąsiadem z góry (nigdy go nie lubił).
Sprzedawca sądził, że sprawiedliwości stało się zadość, że ten wypadek jest karą (dla młodego człowieka) za nocne hałasy oraz nagrodą (dla sprzedawcy) za coniedzielne chodzenie na mszę.
Pierwsza przyjechała karetka, po niej radiowóz (z Janowskiego, kilkaset metrów od miejsca wypadku). Lekarz stwierdził zgon, po raz pierwszy w historii tego ciała. I odmówił zabrania zwłok.
Takie są nowe wytyczne z Ministerstwa Zdrowia. W trakcie wdrażania kolejnej reformy zorientowano się w ministerstwie, że karetka nie jest karawanem. Dlatego: nie ma życia w ciele – nie ma karetki dla ciała. Poza tym kierowca (nieprzytomny) wymagał hospitalizacji. Nie mają miejsca. Mogą, oczywiście, przyjąć ciało w kostnicy Akademii Medycznej (na przykład), ale pod warunkiem, że ktoś je tam dostarczy. Oni nie dostarczą, bo nie mają stosownych prerogatyw. Mają tylko stosowny środek transportu. Środek transportu bez prerogatyw to jak życie bez sensu, zażartował lekarz. Mogą zapakować ciało w worek. Z grzeczności.
Po spisaniu odpowiednich danych policjanci puścili ambulans. Wezwana laweta odholowała forda mondeo na policyjny parking. Świadkowie złożyli zeznania wraz z adresami kontaktowymi, gdyby zaistniała konieczność wszczęcia dodatkowych postępowań wyjaśniających.
– Co tu wyjaśniać, panie władzo - przekonywał staruszek. – Trup jest trup. Chociaż szkoda chłopaka. No i jego rodziców, samo się rozumie, takie nieszczęście.
Pozostało ciało. Nie tylko w znaczeniu fizycznym, ale także w pozafizycznym znaczeniu problemu, co z tym ciałem zrobić, zwłaszcza w kontekście nowych wytycznych z Ministerstwa Zdrowia. Czekanie na nowsze wytyczne, znoszące wytyczne nowe (stare), w imię postępu i racjonalizacji służby zdrowia, z powodu zmiany układu partyjnego, nie wchodziło w grę.
– Sam nie wiem – powiedział jeden policjant do policjanta drugiego – jak to załatwić.
– Pierdolony pech – powiedział drugi policjant do policjanta pierwszego. – Gdyby nie ta wtopa, siedziałbym już w domu. Według grafiku skończyłem służbę godzinę temu. Dziewczyna mi się wścieknie.
Podeszła do nich kobieta. Przedstawiła się (Anna). Pokazała legitymację (jest lekarzem).
– Ja w zasadzie mogę panom pomóc, słyszałam niechcący rozmowę, a ponieważ jadę na Banacha, pracuję tam, mogę zabrać ciało, to nic wielkiego – zaproponowała.
Policjanci zastanowili się. W końcu przeważyła chęć pozbycia się kłopotu. Oraz uratowania związku z dziewczyną. Zgodzili się.
– Proszę dać mi pięć minut – powiedziała. – Pójdę po samochód.
Po drodze kupiła w kiosku gazetę (właśnie tę).
Policjanci pomogli jej załadować zwłoki do bagażnika starego passata kombi. Spisali ją i wsiedli do radiowozu. Sprawa załatwiona.

Ignacy Karpowicz, Cud

wtorek, 21 kwietnia 2009

prawie


Nie piszę jak kiedyś. Nie próbuję nikogo zaatakować. Jeśli mówię „chuj w dupę tym, którzy to przeczytają”, to dlatego, że wolałabym opowiadać coś innego. Niż to. Pisać nie znaczy wybierać swoją opowieść. Ale raczej wziąć ją w ramiona i spokojnie umieścić na stronie, najspokojniej, jak tylko można, taką, jaką się jawi. Taką, jaką obraca się w grobie, jeśli grobem jest moje ciało. Jeśli się obraca, to znaczy, że nie umarłam. Jestem szalona, ale nie martwa. Chociaż nie do końca szalona. Wziąć ją w ramiona taką, jaką jest, wolałabym wziąć w ramiona inny temat, ale nikt się mnie o to nie pytał. Pisarz może całe życie brać w ramiona historię, która nikogo nie obchodzi. Stąd zastrzeżenie, którego nie trzeba źle odbierać, to wyraz żalu, ostatni, że się nie mogło napisać innych książek niż takie, wiedząc, jak zareagujecie i że wasza reakcja sprawi mi ból. Gubię się, byłam przy Codecu, ale po to, by wyjaśnić, że między nami „już nic” nie było w tamtym momencie, musiałam się cofnąć. To nie jest brak logicznego myślenia, wręcz przeciwnie. Dojdę do tego. Zobaczycie, jestem bardzo, ale to bardzo ułożona, tylko nie mam wyboru, po prostu nie mam wyboru, już nie. Powiedziałam, że napiszę pewne rzeczy, i zrobię to. Zobaczycie, posunę się do końca. W jaki sposób oszalałam, zrozumiecie to, mam nadzieję. A jeśli to nie wystarczy, napiszę inne książki. Jeszcze wiele innych. I w końcu wszyscy czytelnicy zrozumieją. Może zajmie mi to czas aż do śmierci, ale w końcu wszyscy zrozumiecie, w jaki sposób oszalałam. Wszyscy. Obiecuję wam, to jest moja obietnica. Dotrzymam jej. To nie jest dygresja, to, o czym piszę, począwszy od Codecu. Umieściłabym ją w nawiasie, gdyby tak było. To nie jest dygresja, wyjaśniam. Zatem. Nancy. Może jeszcze do tego wrócę. Mówienie o tym nie należy do przyjemności, dla mnie, dla której mówienie było taką przyjemnością. Rozkoszą. Już to słyszę, już to czytam: Christine Angot, ból, ból pisania, żadnej przyjemności. I dlatego: Gówno. Zatem Nancy, to się zaczyna ciągnąć od nowa przez jakiś czas, krótki czas. Na szczęście.

Christine Angot, Kazirodztwo