Zdaje mi się, że cała wiedza o moim życiu pochodzi z książek
Jean-Paul Sartre, Mdłości

sobota, 31 stycznia 2009

to nie o mnie...

Zamieszkać z nią! Dość miejsca dla dwojga! Ale podziękowałem tylko, powiedziałem, że nie, że wolę mieszkać sam. Nie mogę ścierpieć, jak na mnie ostatnio patrzy, wzrokiem czułym i pełnym troski, jaką winna jest ojcu córka, głowę przechyla na bok, jak robiła to Anna, unosi brew, a czoło marszczy na znak zatroskania. Nie, nie chcę, by ktokolwiek się o mnie troszczył. Chcę gniewu, złorzeczenia, gwałtu. Jestem jak człowiek, którego straszliwie boli ząb i który pomimo bólu czerpie mściwą przyjemność z wkładania czubka języka raz po raz głęboko w pulsujący ubytek. Wyobrażam sobie pięść, która nadlatuje nie wiadomo skąd i uderza mnie w twarz, czuję niemal ten głuchy odgłos i słyszę, jak pęka kość nosowa, już sama myśl o tym jest dla mnie źródłem drobnej satysfakcji. Po pogrzebie, kiedy goście przyszli do domu — to było straszne, prawie nie do zniesienia - schwyciłem kieliszek wina tak mocno, że skruszył mi się w dłoni. Zadowolony, patrzyłem, jak kapie z niej krew, jakby była krwią wroga, którego rozprułem śmiertelnym cięciem.

John Banville, Morze

czwartek, 29 stycznia 2009

boli, ale jest

Mężczyzna ubiera się i wychodzi. Jadąc przez centrum miasta, w którym mieszka, dzwoni z samochodu:
- Jesteś?
- Tak, do drugiej.
- Mogę wpaść?
- Jasne.
Po kwadransie mężczyzna kocha się z wysoką szatynką o ciemnych oczach. To do niej dzwonił z samochodu. Zajmuje im to około czterdziestu minut. Kiedy ona bierze kąpiel, on otwiera lodówkę, wyjmuje z niej butelkę wyborowej i słoik z marynowanymi papryczkami pepperoni. Z szafki wyjmuje dwa kieliszki, do których nalewa wódkę. Z szafki na sztućce - dwa małe widelce do zakąsek. W mieszkaniu szatynki czuje się jak u siebie.
- Chodź wreszcie - woła, próbując przekrzyczeć szum wody w łazience.
Po chwili szatynka wychodzi. Ma na sobie szlafrok i turban z ręcznika na głowie.
- Twoje zdrowie - mężczyzna podnosi kieliszek i wypija jego zawartość.
Szatynka robi to samo. Przez chwilę siedzą w milczeniu, patrząc przez okno.
- Czy ty mnie w ogóle kochasz? - pyta ona, uważnie przyglądając się jego twarzy.
- Robert, pytałam...
- Tak, słyszałem.
- No więc?
- Mogę ci oczywiście powiedzieć, że cię kocham, ale dziś mam dzień prawdomówności, więc powiem ci, jak jest. Ja, widzisz, kocham tylko siebie, a i to bez wzajemności...
- Jak zawsze stroisz sobie żarty. Pytałam poważnie.
- Wiem, dlatego poważnie ci odpowiedziałem. Nie stroję sobie żartów.
Szatynka nalewa kolejny kieliszek wódki, piją, po chwili mężczyzna nalewa następny.
- Odwieziesz mnie do kancelarii? 0 drugiej mam sprawę, muszę zabrać akta.
- Oczywiście.
Kiedy jadą, szatynka pyta mężczyznę:
- O czym myślisz?
- O niczym.
- Jak to, przecież widzę. Uśmiechasz się do siebie.
- No tak... Wiesz, czuję się szczęśliwy. Patrzę na ludzi, każdy gdzieś się spieszy, totalna nerwówka, a mnie... Mnie nigdzie się nie spieszy.
- Nie rozumiem...
- To proste, diablo proste. Przestało mi zależeć. Satysfakcjonuje mnie to, że nie mam w głowie tego, co oni. Że nie dałbym się pokroić. No, może za dzieci, ale reszta... Reszta przestała mnie obchodzić. Już nie chcę brać udziału w ich grach. Chcę przejść przez to wszystko bezboleśnie, najmniejszym kosztem.
- Zawsze byłeś taki...
- Nie, nie byłem ani mobilny, ani zdecydowany, ani bezwzględny, ani jaki tam chcesz. Mnie w sumie nie było, ja tylko markowałem obecność. Przekonująco i w dobrym stylu, ale tylko markowałem. Mnie te wszystkie sprawy nic a nic nie interesowały. Wiesz, co najbardziej mnie rajcowało, kiedy byłem dzieckiem?
- Powiedz...
- Najbardziej lubiłem patrzeć. Reszta była tylko dodatkiem. Potrafiłem cały dzień przesiedzieć na parapecie, patrząc przez okno. Nie nudziłem się nawet przez sekundę. A teraz.... Teraz nie chce mi się już udawać. Poza tym napatrzyłem się. Czasem niedobrze mi od tego.
- Jesteś zmęczony...
- Nie, złotko, nie jestem zmęczony. Jestem wypoczęty, przytomny i trzeźwy jak rzadko kiedy. Po prostu nie chcę już gonić. To bez sensu. Codziennie wstaję i gonię za czymś, co nie ma ze mną nic wspólnego.
- Kocham cię.
- Powiedziałam, że cię kocham...
- Słyszałem...
- I?
- Nic.
- Pytam poważnie.
- Nie lubię tego słowa... Za wiele obiecuje.
- Nie rozumiem...
- Nie szkodzi, to nie jest konieczne, żebyś rozumiała. Żeby którekolwiek z nas rozumiało.



Mariusz Grzebalski, Człowiek, który biegnie przez las

środa, 28 stycznia 2009

wybór



Znów się wyłamuję...

...ale po dwudniowym zastanawianiu się zdecydowałem, że to zamieszczę. Choć jest mocne. Może nawet za...


piątek, 16 stycznia 2009

mdłości

Nie wiem dlaczego, ale wczoraj wieczorem przyszła mi ochota – o ile można tak powiedzieć - na wymioty. Nie to, że zrobiło mi się po czymś niedobrze, na przykład po kapuśniaku, który ugotowałem sobie dzień wcześniej, albo po parówce, która pękła w trakcie gotowania, tak że przypominała rozchylony kobiecy srom. Nie, ja po prostu ni stąd, ni zowąd poczułem, że powinienem się oczyścić.
Przyszła noc, leżałem w łóżku, byłem zmęczony naprzemiennym czytaniem i pisaniem, a zacząłem o ósmej rano, od zapisania koszmarnego snu, w którym błądziłem w labiryncie własnej jaźni, choć właściwie to od przerobienia tego, co z tego snu zapamiętałem w krótką formę prozatorską.
No więc leżałem skonany w swoim wielkim łóżku, zastanawiałem się: kąpać się, nie kąpać? W końcu zadecydowałem: kąpać! Wszedłem do łazienki, zobaczyłem sedes i właśnie wtedy naszła mnie ochota na wymioty. Przez cały dzień niewiele jadłem, trochę kapuśniaku ze słodkiej kapusty z bekonową wkładką, parówkę przypominającą rozchylony kobiecy srom i płatki kellogs z mlekiem 0,5% tłuszczu.
Poza tym piłem wino, kieliszek czerwonego portugalczyka i pół butelki białego martina kremsera. Kremsera wypiłbym więcej, bo za winem, zwłaszcza białym, przepadam, ale dostałem zgagi.
Nie musiałem długo czekać, stojąc w łazience i patrząc w sedes, który lśnił jak, nie przymierzając, pierwszorzędny mercedes albo beemka. Nawet jeden niedopałek nie pływał po wierzchu, żadnych ekskrementów. No więc nie musiałem długo czekać, I patrząc w mroczne oko błyszczącego sedesu, tylko od razu, z biegu, jak to się mówi, chlusnąłem - bez namysłu.
Wcale mi to nie pomogło, nie poczułem się oczyszczony - przeciwnie, chluśnięcie mi zaszkodziło. Pół nocy spędziłem z głową opartą na desce od klopa, co jakiś czas wstrząsały mną dreszcze, próbowałem dalej wymiotować, żeby mi te dreszcze przeszły, bo przecież nie było to przyjemne, drżeć tak i drżeć. Niestety, nie miałem siły ani nie miałem czym wymiotować - wymiotowałem żółcią, po godzinie czy półtorej skończyła się także żółć.
Z głową przyklejoną do deski myślałem o różnych sprawach, których wcześniej nie miałem czasu przemyśleć, ale najżywiej o tym, jak zdradliwy bywa los, bo ja przecież przy kiblu tkwiłem z własnego, by tak rzec, wyboru.
Co mi strzeliło do głowy, żeby oczyszczać się akurat pod wieczór, kiedy normalny człowiek kładzie się spać? No, ale jaka głowa, takie strzały. Leżałem więc na desce, czując się jak kłusownik, który po ciemku zastawiał pułapki na grzeczne futrzaki, aż wpadł w jedną z nich.

Mariusz Grzebalski, Człowiek, który biegnie przez las

czwartek, 15 stycznia 2009

walka o zdobycie


Czasami pokazywała mi uszy, ale zwykle miało to związek z seksem. Kiedy były odkryte, seks nabierał szczególnego charakteru. Gdy padał deszcz, czułem jego zapach. Kiedy ćwierkały ptaki, słyszałem to ćwierkanie bardzo dokładnie. Nie umiem tego dobrze wyjaśnić, ale to było mniej więcej coś takiego.
- Czy nie odkrywasz uszu, kiedy śpisz z innymi mężczyznami? - zapytałem ją pewnego dnia.
- Oczywiście, że nie - odpowiedziała. - Oni nawet pewnie nie wiedzą, że mam uszy.
- Jaki jest seks z zakrytymi uszami?
- Taki z obowiązku. Nic nie czuję, tak jakbym żuła gazetę. Ale to nie szkodzi. Dobrze jest wypełnić obowiązek.
- Ale jest dużo lepiej, kiedy masz odkryte uszy?
- Tak.
- To powinnaś je odkrywać - powiedziałem. - Po co masz się męczyć.
Spojrzała na mnie poważnie i westchnęła.
- Ty naprawdę nic nie rozumiesz.

Myślę, że naprawdę wielu rzeczy nie rozumiałem. Po pierwsze, nie rozumiałem, dlaczego zrobiła dla mnie wyjątek. Nie wydawało mi się, bym czymś przewyższał bądź różnił się od innych. Roześmiała się, kiedy jej to powiedziałem.

- To bardzo proste - rzekła. - Ty mnie odnalazłeś. To jest główny powód.
- A gdyby ktoś inny cię odnalazł?
- Lecz nikt inny mnie nie odnalazł. Poza tym jesteś dużo atrakcyjniejszy, niż myślisz.
- To dlaczego tak nie uważam? - zapytałem.
- Dlatego, że żyjesz tylko połową siebie - powiedziała dobitnie - a druga połowa leży gdzieś bezczynnie.
- Taak?
- W tym sensie jesteśmy nawet do siebie podobni. Ja ukrywam uszy, a ty żyjesz tylko w połowie. Nie sądzisz?
- Nawet jeśli tak jest, moja druga połowa nie jest równie olśniewająca jak twoje uszy.
- Pewnie nie - uśmiechnęła się. - Ty naprawdę nic nie rozumiesz.
Ciągle się uśmiechając, uniosła włosy i rozpięła guzik bluzki.

Haruki Murakami, Przygoda z owcą