Zdaje mi się, że cała wiedza o moim życiu pochodzi z książek
Jean-Paul Sartre, Mdłości

środa, 17 grudnia 2008

lustro

Syndrom rozmycia tożsamości u osobowości narcystycznych wskazuje na szczególny charakter pozornie dobrej integracji ich pojęcia self, jest to bowiem patologiczne wielkościowe self towarzyszące wyraźnemu brakowi integracji reprezentacji figur znaczących. Jest cechą charakterystyczną dla osób o narcystycznej osobowości to, że mają one niewielką zdolność do empatii, zaangażowania w związki z innymi, lojalności oraz przyjaźni. Ich związki zdominowane są przez uświadamianą i nie uświadamianą zawiść, przejawiają oni kombinację dewaluowania innych i symbolicznego psucia tego co od nich otrzymują, chciwości, eksploatatywności, roszczeniowości i niezdolności do tego by naprawdę na kimś polegać. Patologiczne wielkościowe self manifestuje się u tych adolescentów przez wzmożony egocentryzm i nastawienie odnoszące; ich wielkościowe wyobrażenia znajdują czysto wyraz w cechach ekshibicjonistycznych, nastawieniu wyższościowym i lekceważącym oraz w rozziewie pomiędzy wyśrubowanymi ambicjami a ograniczonymi możliwościami. Ich wzmożone zapotrzebowanie na uznanie ze strony innych może zostać nieprawidłowo zrozumiane jako wyraz zależności, ale w przeciwieństwie do osobowości zależnych nie są oni zdolni do doświadczania wdzięczności w stosunku do tych, którzy spełniają ich potrzeby. Płytkość ich życia emocjonalnego i doświadczeń wewnętrznych znajduje często wyraz w poczuciu pustki, znudzenia i wzmożonym zapotrzebowaniu na bodźce.
Dominującym symptomem jest często znaczące niepowodzenie szkolne. Jak zauważyłem to we wcześniejszej pracy (1984), mają oni duże trudności w uczeniu się, jako że robienie tego interferuje z ich przekonaniem o tym, że wiedzą już wszystko, lub że mogą przyswajać wiedzę automatycznie poprzez sam kontakt z informacją. Jeśli narcystyczny adolescent jest szczególnie bystry, może być doskonałym uczniem (studentem) tak długo, jak długo nie musi nad tym specjalnie pracować. Ci młodzi ludzie jako uczniowie często wykazują kombinację doskonałego funkcjonowania w przedmiotach dla siebie łatwych, z totalną klęską w zakresie tych przedmiotów, w których mają trudności z przewyższeniem innych bez włożenia w to szczególnego wysiłku. Wysiłek taki – poprzez wywoływaną nim nieświadomą zawiść – doświadczany jest przez nich jako obraza dla ich godności własnej. Po drugie dewaluacja przedmiotów w których nie odnoszą sukcesów prowadzi do błędnego koła porażek szkolnych. Za przykład służyć może pacjent, który nauczył się łatwo pływać jako małe dziecko, lecz nie był nigdy w stanie opanować jazdy na nartach: doświadczenie pierwszej lekcji podczas której musiał przyglądać się rówieśnikom robiącym to wiele lepiej od niego, było kompletnie zniszczyło jego chęć nauczenia się tego sportu.

Otto F. Kernberg

wtorek, 16 grudnia 2008

czy już?

Znów się wyłamię: dziś nie będzie cytatu z książki. Jutro. Ale dziś cytat z forum (dziękuję Ewie G. za pomysł). Musze go zamieścić... choć wycinki...

książkoholicyIP: *.chello.pl Gość: agent_dolu 11.09.08, 21:34 Odpowiedz
Dzień Dobry
Nazywam się...niech będzie, Stanisław.
Jestem książkoholikiem.
Od kilku lat, nie jestem w stanie zasnąć bez ciągów liter, które uzależniły jak zroszone kroplami potu butelki piwa. Kupuje bez kolekcjonerskiego zadęcia, żadnych sentymentów dla wyrafinowanych gatunków, nad Ballantines`a przedkładam Terrego Pratchetta, zamiast Finlandi delektuje się Marcinem Wolskim.

Czy jestem jedyny?


Re: książkoholicy abranova 12.09.08, 11:11 Odpowiedz
Też czasem zastanawiam się, czy czytanie to nie nałóg. Chociaż w sumie nie
słyszałam nigdy aby gdzieś leczyli uzależnienie od książek a od telewizji czy
komputera przecież leczą!

Ja zasnąć bez czytania umiem, natomiast miewam...ciągi czytelnicze ;) Zdarza mi
się przez kilka lub kilkanaście dni nie wziąć do ręki żadnej beletrystyki,
zwłaszcza kiedy muszę poczytać więcej literatury naukowej. Natomiast jak wpadnę
w ciąg, to powieści lecą jedna po drugiej, zazwyczaj kosztem domowych obowiązków.
A może ktoś zrobiłby ankietę na sprawdzenie uzależnienia?

Czy śnią Ci śnią książki?
Czy wstając rano myślisz o czytaniu?
Czy rodzina twierdzi, że czytasz za dużo?
Czy przez czytanie zaniedbujesz obowiązki domowe?
Czy ukrywasz w domu książki na czarną godzinę? ;)...
itd, coś w tym stylu :)


--
Re: książkoholicy shiva772 12.09.08, 12:00 Odpowiedz
Nazywam się ... Shiva.
Jestem silnie uzależniona. Ciągi mam długie i przerywane z żadka
jednym dniem abstynencji.
Kiedyś było już tak źle, że sięgałam po książkowy denaturat ;)
Szwaje, Grochole itp.
Wyszłam z tego, teraz tylko wyższa półka. Na najwyższą to mi szkoda
czasu, głupia jestem i nie rozumiem "Gry w klasy" a z "Czarodziejska
górą"... e tam to już wolę detoks ;)


Re: książkoholicy lis888 12.09.08, 12:31 Odpowiedz
Nazywama się... Jestem cięzko uzleżniona od liter wydrukowanych na
papierze, nawet na bylejakim. Ten mój nałóg zaprowadził mnie na
manowce: zaniedbuję rodzine i dzieci, zamiast wyblizywac kafelki i
kibelki, ślinę się na lekturą; ostani grosz wydaję w księgarni,
odmawiając sobie innych używek; frustruję się zmarnowanym czasem,
gdy nie mogę poczytać, siedząc u ciotki na imieninach. Jestem istotą
antyspołeczną, bo nie cierpie innych, gdy przeszkadzają mi czytać;
źle traktuje książki, bo czytam je w wannie, podczas jedzenia i
gotowania. Nigdy w życiu nie dostanę od kochającego męża kwiatów, bo
go lojalnie uprzedziałam, że to straszne marnotrawienie kasy, kt.
można wydać na książki.
Przyłapano mnie w kościele na chórze na czytaniu ksiązki, na tym
samym na nudnym zebraniu rodzicielskim w szkole, równiez na akdemiii
szkolnej; w czasach studenckich zdarzało mi się ukraść ksiązki z
księgarni(biję się w piersi).
Jestem cięzkim przypadkiem bibliopatki i musze się przynać, że
zarażam innych, w tym moje czworo dzieci. Zamknijcie mnie w
bibliotece!!!!


Re: to zapraszamy i tu: pink_hamster 12.09.08, 17:28
Odpowiedz nazywam się Pinkhamster i też jestem uzależniona
czytam wszędzie-na wykładach, zajęciach, w czasie jazdy autobusem i w kościele, na zebraniach itd.
a jeśli zabraknie książek czy prasy, czytuję też instrukcje obsługi, regulaminy przewozu pasażerów mpk, instrukcje obsługi i napisy na opakowaniach produktów spożywczych
--
nie wystarczy być szczęśliwym;trzeba jeszcze,aby inni byli nieszczęśliwi



Re: książkoholicyIP: *.15.228.226.oskbraniewo.pl Gość: Mo 13.09.08, 16:52 Odpowiedz
Mam na imię Mo. Od 5 roku życia jestem uzależniona od słowa pisanego.
Prowadząc auto żałuję,że nie mogę czytać (furda ze słuchaniem książek). Cieszę się, że mieszkanie mam małe - mniej czasu potrzebuję, by je sprzątnąć i więcej mam czasu na książki.
Gdyby ktoś wymyślił odwyk książkowy i ktoś zmusił mnie, abym się poddała procesowy odzwyczajania - umarłabym.

http://forum.gazeta.pl/forum/72,2.html?f=151&w=84548414&v=2&s=0


Chyba nie muszę pisać, że podpisuję się pod tyt wszystkim...? Łącznie (a może szczególnie) ze wspomnieniem o kościelnym chórze?


poniedziałek, 15 grudnia 2008

cena


– Wyobraź sobie pas transmisyjny, który prowadzi do wielkiego paleniska. A na tym pasie są książki. Wszystkie egzemplarze z całego świata wszystkich książek, które kochasz. Jedna po drugich. Dziwne losy Jane Eyre, Vilette, Kobieta w bieli...
Miasteczko Middlemarch – dorzuciłam.
– Dziękuję. Miasteczko Middlemarch. I wyobraź sobie dźwignię z dwiema plakietkami: „włącz” i „wyłącz”. W tej chwili dźwignia jest wyłączona. A obok niej ktoś stoi, trzymając na niej rękę. Już ma ją uruchomić. A ty możesz go powstrzymać. Masz w ręku pistolet. Wystarczy, że naciśniesz spust. Co zrobisz?
– Nie, to głupie!
– Już włącza dźwignię. Pas transmisyjny rusza.
– Nie, to zbyt skrajne! Zbyt wydumane!
– Pierwsza zsuwa się do ognia Shirley.
– Nie lubię takich gier.
– Teraz George Sand zajmuje się płomieniem. Westchnęłam i zamknęłam oczy.
– Zbliżają się Wichrowe Wzgórza. Czy pozwolisz je spalić? Nie mogłam sobie z tym poradzić. Widziałam te książki, widziałam, jak się stale przesuwają ku palenisku; wzdrygnęłam się.
– Rób, jak uważasz. Już płoną. Czy tak samo ma być z Dziwnymi losami Jane Eyre?
Jane Eyre! Nagle poczułam, że robi mi się sucho w ustach.
– Wystarczy, że strzelisz. Ja nikomu nie powiem. Nikt się nigdy o tym nie dowie. – Czekała. – Zaczęły spadać. Tylko kilka pierwszych egzemplarzy. Ale jest ich mnóstwo. Możesz jeszcze zmienić zdanie.
Potarłam nerwowo kciukiem o szorstki brzeg paznokcia mojego środkowego palca.
– Spadają coraz szybciej.
Nie odrywała ode mnie wzroku.
– Połowa już spalona. Pomyśl. Margaret. Cała Jane Eyre zaraz zniknie na zawsze. Pomyśl.
Panna Winter zmrużyła oczy.
– Dwie trzecie przepadło. Tylko jedna osoba, Margaret. Jedna mała, nic nie znacząca osoba!
Zamrugałam.
– Jeszcze jest czas, ale bardzo go niewiele. Pamiętaj, Margaret. Ta osoba pali książki. Czy zasługuje na to, by żyć?
Zamrugałam znowu.
– Ostatnia szansa.
Nic tylko mrugam i mrugam.
Już nie ma Dziwnych losów Jane Eyre.
– Margaret! – Twarz panny Winter wykrzywiła udręka; kiedy mówiła, uderzała lewą ręką o poręcz fotela. Nawet jej prawa ręka, ta okaleczona, zacisnęła się na kolanach.
Później, kiedy to zapisywałam, pomyślałam, że to najbardziej spontaniczny wyraz emocji, jaki kiedykolwiek widziałam u panny Winter. Zdumiewające – wkładać tyle uczucia w zwykłą grę.
A co ja czułam? Wstyd. Bo skłamałam. Oczywiście bardziej kochałam książki niż ludzi. Oczywiście cenniejsza była dla mnie Jane Eyre niż jakaś anonimowa osoba z ręką na dźwigni. Oczywiście każdy utwór Szekspira był więcej wart niż ludzkie życie. To oczywiste.

Diane Setterfield, Trzynasta opowieść

poniedziałek, 8 grudnia 2008

antykwariat

Sam antykwariat niemal wcale nie przynosi dochodów. To miejsce, gdzie pisze się i otrzymuje listy. Miejsce, gdzie oczekuje się na następne targi. W opinii dyrektora naszego banku to zbytek, na który ojciec może sobie pozwolić dzięki swoim sukcesom. Ale w rzeczywistości - rzeczywistości ojca i mojej; nie twierdzę, że rzeczywistość jest taka sama dla wszystkich - antykwariat jest prawdziwym sercem wszystkiego. To azyl dla książek, bezpieczna przystań tych wszystkich tomów, które ongiś z taką miłością napisano, a których teraz najwyraźniej nikt już nie chce.
I miejsce do czytania.
A jak Austin, B jak Bronte, C jak Charles i D jak Dickens. Tu uczyłam się alfabetu. Ojciec, trzymając mnie na rękach, przechadzał się wzdłuż półek, pokazywał mi litery i uczył je wymawiać. Tu także nauczyłam się pisać, przepisując nazwiska i tytuły na fiszki biblioteczne, które dotąd, po trzydziestu latach, nadal tkwią w naszej kartotece. Antykwariat był jednocześnie moim domem i miejscem pracy. Był dla mnie lepszą szkołą niż jakakolwiek inna, a później moim własnym uniwersytetem. Był moim życiem.
Ojciec nigdy nie wtykał mi do rąk żadnej książki ani żadnej nie zakazywał. Pozwalał mi w nich szperać i dokonywać własnego mniej lub bardziej właściwego wyboru. Czytałam więc krwawe opowieści o historycznych wyczynach, które dziewiętnastowieczni rodzice uznawali za stosowne dla dzieci, i gotyckie opowiadania o duchach, które z pewnością stosowne dla nich nie były; czytałam relacje z uciążliwych podróży przez pełne niebezpieczeństw kraje, podejmowanych przez damy w krynolinach, i podręczniki dobrych manier, przeznaczone dla panien z dobrych domów; czytałam książki z obrazkami i bez obrazków, książki po angielsku, po francusku, książki w językach, których nie rozumiałam, lecz mogłam wtedy snuć własne opowieści na podstawie kilku wyrazów, których znaczenia się domyśliłam. Książki, książki, ciągle książki.
W szkole te moje lektury zachowywałam dla siebie. Nieco z archaicznej francuszczyzny, którą poznałam ze starych podręczników, przenikało jednak do moich wypracowań i nauczyciele uznawali to za błędy ortograficzne, choć nigdy nie udawało się im ich wykorzenić. Czasami lekcja historii dotyczyła obszernego, ale przypadkowego zasobu wiedzy, jaką zebrałam podczas moich chaotycznych lektur w antykwariacie. Karol Wielki? - myślałam, mój Karol Wielki? Ten z antykwariatu? Siedziałam wtedy cicho, oniemiała ze zdumienia zetknięciem dwóch światów, które przecież były od siebie tak odległe.
W przerwach w czytaniu pomagałam ojcu w pracy. W wieku dziewięciu lat wolno mi było pakować książki w brunatny papier i adresować do naszych zamiejscowych klientów. W wieku dziesięciu lat pozwolono mi nadawać je na poczcie. Jako jedenastolatka zastąpiłam matkę w jej jedynym zajęciu w antykwariacie: w sprzątaniu. Uzbrojona w chustkę na głowie i fartuch przeciw brudowi, zarazkom i ogólnej szkodliwości „starych książek” przechodziła wzdłuż półek z delikatną miotełką z piór, mocno zaciskając usta i starając się nie oddychać. Od czasu do czasu pióra podnosiły kłęby urojonego kurzu, a ona cofała się, kaszląc. Nieuchronnie rozdzierała sobie pończochy o skrzynkę, która z przewidywalną złośliwością książek znalazła się akurat za nią. Zaproponowałam, że ja będę odkurzać; chętnie wyrzekła się tego zajęcia; potem nie musiała już wchodzić do księgarni.
Kiedy miałam dwanaście lat, ojciec zlecił mi odszukiwanie zagubionych książek. Jako zagubione określaliśmy te, które według zapisu były na składzie, ale nie znajdowały się na swoim miejscu na półce. Mogły zostać skradzione,zwykle jednak roztargnieni szperacze wtykali je w niewłaściwe miejsca. Antykwariat zajmował siedem pokoi zapchanych od podłogi po sufit książkami, tysiącami książek.
- A przy okazji sprawdź kolejność alfabetyczną - powiedział ojciec.

Diane Setterfied, Trzynasta opowieść

niedziela, 30 listopada 2008

relacje

...nie możemy zrozumieć jednostki bez analizy tej odmiany kontaktu z bliźnim. Chodzi mi bardziej o etykę niż o psychoanalizę; trzeba zbadać „więzi”, „relacje”. Daleki od myślenia jak Freud, że seksualność jest determinująca, myślę po prostu, że jest znamienna. Na swój sposób wyraża związek, jaki dana osoba utrzymuje z bliskimi, a więc, tym samym, z całą ludzkością.
Rozróżniam dwa typy seksualności: seksualność, która jest stosunkiem do innego, i seksualność, która jest stosunkiem do siebie. Seksualność altruistyczną i seksualność egocentryczną.
Seksualność egocentryczna jest przede wszystkim onanistyczna, fetyszystyczna, voyerystyczna, ale niekoniecznie realizuje się w pojedynkę. Może włączać partnerów. Jednak ci partnerzy mają dostęp do sceny, nie do „ja”. Istnieją tylko w tej mierze, w jakiej odgrywają swoją rolę wobec danego ego. Egoseksualista posługuje się innymi jak narzędziami do osiągania własnej rozkoszy. Inni są sprowadzeni do roli przedmiotów albo aktorów na użytek jednego przedstawienia. Jeżeli inny objawi się jako inny, staje się przeszkodą i relacja się urywa.
Natomiast w seksualności altruistycznej inny jest konieczny, by odbyła się wymiana - inny ze swoją specyfiką, swoimi pragnieniami, idiosynkrazjami, rytmem, spojrzeniem. Seksualność altruistyczna nie jest ani seksualnością filantropijną, ani seksualnością służalczą. Nie należy jej mylić ze służbą innemu; to seksualność, która szuka spotkania z innym w porządku cielesności, w dotyku, w pocałunkach, w rozkoszy. Cóż może być piękniejszego w ludzkiej relacji niż jedna osoba rozkoszująca się rozkoszą drugiej? Niż oczy, które szukają przyjemności w oczach drugiego? Jednoczesny orgazm. Miłość z szeroko otwartymi oczami.
Seksualność jest jednym ze sposobów naszego istnienia z innymi. Albo istnienia bez nich. Tak czy owak, objawia nasze otwarcie i nasze zamknięcie się na innych.

(...) Nasza seksualność nie jest tym, czemu ulegamy, ale tym, co robimy. Tym, co z nią robimy.

Eric-Emmanuel Schmitt, Przypadek Adolfa H.

sobota, 29 listopada 2008

zawiść


Zawiść jest religią przeciętniaków. Umacnia ich, łagodzi gryzące niepokoje, a wreszcie pożera duszę i pozwala usprawiedliwiać nikczemność i zazdrość do tego stopnia, iż zaczynają je uważać za cnoty, przekonani że bramy raju staną otworem tylko przed takimi jak oni - kreatury, po których zostają jedynie żałosne próby pomniejszania zasług innych i wykluczenia albo, jeśli to możliwe, zniszczenia tych, którzy samym swoim istnieniem i byciem tym, kim są, obnażają ubóstwo ich ducha, umysłu i charakteru. Błogosławiony ten, którego obszczekują kretyni, bo nie do nich należeć będzie jego dusza.
Amen.

Carlos Ruiz Zafon, Gra anioła

czwartek, 27 listopada 2008

φιλία

Drogi Bernsteinie i drogi Neumannie,
albo
Drogi Neumannie i drogi Bernsteinie,

Nie wiem, od którego z Was zacząć, ja, który muszę skończyć.
Poproszono mnie, bym napisał do matki, co oznacza, że muszę mieć ponad czterdzieści stopni gorączki i niewiele godzin przed sobą. Co za pech, nieprawdaż? Umierać w wieku dwudziestu sześciu lat. I nie mieć nawet rodziny, której mogę powierzyć ostatnie myśli. Ale to nieszczęście stało się dzisiaj powszechne. Sądzę nawet, że nie mam prawa się skarżyć. W końcu umieram w czystym, białym łóżku, z piękną twarzą siostry Lucie nade mną. Nie gniję w błocie pomiędzy dwoma okopami; żyjący nie zobaczą gazu pęczniejącego mi w brzuchu, nie będą musieli znosić smrodu mojego rozkładu, nie będą musieli kilka tygodni po mojej śmierci, korzystając ze sposobności odzyskania terenów, posypać mnie palonym wapnem, żebym śmierdział nieco mniej. Jestem rozpieszczony: mam czystą śmierć, śmierć w szpitalu.
Przyjaciele, piszę ten krótki list, żeby Wam powiedzieć, że Was kocham, że odchodzę dumny, że Was poznałem, pełen pychy, że zostałem przez Was wybrany i doceniony, że nasza przyjaźń była z pewnością najpiękniejszym dziełem mojego życia. Przyjaźń to rzecz dziwna. Podczas gdy w miłości mówimy o miłości, między prawdziwymi przyjaciółmi nie mówi się o przyjaźni. Przyjaźń czynimy, nie nazywając jej ani jej nie komentując. Jest silna i cicha. Jest skromna. Jest męska. To romantyzm mężczyzn. Musi być dużo głębsza i solidniejsza niż miłość, skoro nie trwonimy jej głupio w słowach, deklaracjach, wierszach i listach. Musi być dużo bardziej satysfakcjonująca niż seks, ponieważ nie myli jej się z przyjemnością i świerzbieniem w ciele. Umierając, myślę o tej wielkiej, cichej tajemnicy i składam, jej hołd.
Przyjaciele, widziałem Was nieogolonych, ubłoconych, w złym humorze, kiedy się drapaliście, pierdzieliście, czkaliście, sraliście niekończącymi się biegunkami, a jednak nigdy nie przestałem Was kochać. Z całą pewnością miałbym za złe kobiecie, że naraża mnie na podobną nędzę, opuściłbym ją, znieważył, odepchnął. Nie Was. Wręcz przeciwnie. Za każdym razem, kiedy widziałem Was bezbronnych, kochałem Was jeszcze bardziej. To niesprawiedliwe, można powiedzieć. Ale mężczyzna i kobieta nigdy nie będą się kochać równie autentycznie jak dwóch przyjaciół, gdyż ich relacja jest zepsuta uwodzeniem. Odgrywają role. Gorzej, każde z nich szuka jak najpiękniejszej roli. Teatr. Komedia. Kłamstwo. Nie ma bezpieczeństwa w miłości, gdyż każdy myśli, że musi udawać, że nie może być kochanym takim, jaki jest. Pozory. Sztuczna fasada. Wielka miłość to udane i wciąż ponawiane kłamstwo. Przyjaźń to prawda, która się narzuca. Przyjaźń jest nagą, miłość jest upiększona.
Przyjaciele, kocham Was więc takimi, jacy jesteście. Neuman-nie, przystojny brunecie, zbyt inteligentny, zbyt uzdolniony, zbyt wstrząsany wątpliwościami, kocham cię. Bernsteinie, kocham cię, kiedy się dąsasz, kiedy malujesz, kiedy się wściekasz, kiedy świntuszysz z innymi mężczyznami. Tak, obydwu Was kocham niezależnie od sytuacji.
Nie pragnijcie, bym przeżył tę noc. Bo kiedy znów Was zobaczę, powiem Wam to wszystko na żywo, prosto w oczy i będziecie potwornie zawstydzeni. Jeżeli istnieje raj, życie po życiu, czekam tam na Was; chcę Was tam zobaczyć, jak przybywacie bardzo, bardzo starzy, bardzo, bardzo bogaci, obsypani honorami, z płótnami wystawianymi we wszystkich muzeach świata i nie spieszcie się, będę cierpliwy. Jeżeli nie ma nic, tylko nicość, umknę jej, myśląc o sile uczuć, które nas połączyły, i tym gorzej dla nicości, będę na Was czekał i tak.

Na zawsze Wasz przyjaciel,

Adolf H.

Eric-Emmanuel Schmitt, Przypadek Adolfa H.

wtorek, 18 listopada 2008

zapach

A kiedy już jej nie było w mieszkaniu, kiedy wychodziła razem ze swoim stukotem obcasowym korytarzowym niknącym, potem na dole, pod budynkiem w innych stukotach ulicznych na dobre się rozpływającym, kiedy już został mi tylko jej zapach - okno zamykałem, żeby go nie wypuszczać, i włosy pojedyncze odnajdywałem gdzieniegdzie na kocu, na koszuli mojej, koszuli, którą uwielbiała wkładać do nocnych bezsenności, rozmów, na balkon wychodzeń i przeciągnięć księżycowych, gęsich skórek, do łóżka powracań, do wtuleń. A kiedy już tylko zapach i włosy i jej ślady pomniejsze ze mną zostały, byłem jak pies, który nigdy pojąć nie zdoła, że pani wyszła po to, by wrócić, bo panie zawsze wychodzą na zawsze, a my, psy, za każdym razem umieramy na ostateczne osamotnienie, tedy każdy ich powrót do nas jest powrotem niespodziewanym i wskrzeszającym. A kiedy tak już znikała, myślała mi się nieprzerwanie, skórą, krwią, tętnem, i usiłowałem sobie przypomnieć jej twarz, i z tęsknoty nie mogłem, i bez skutku próbowałem sobie uzmysłowić, skąd się znamy, kim jesteśmy, kiedyśmy się zaczęli. Kiedy jej nie było, to nie było jej odwiecznie; kiedy wracała, nie pamiętałem, żebyśmy się kiedykolwiek rozstawali.

Wojciech Kuczok, Widmokrąg

sobota, 15 listopada 2008

strata

Ja to panu może zobrazuję: różnica jest taka jak między celą zakonną, w której przez lata dokonuje się samotność najwyższa, bo wybrana, kontemplowana, ofiarowana: samotność-dla-Boga, a celą więzienną, w której się odsiaduje wyrok osamotnienia. Nawet jeśli to jest cela zbiorowa; ludzie, na których jesteśmy skazani (w więzieniu czy na wolności), nie dają nam ulgi. Matka pana skutecznie nie pocieszy po odejściu żony, ale i w przypadku śmierci matki żona niewiele by wskórała, by ulżyć pańskiej rozpaczy. Rozpacz osamotnienia to jest odpowiedź duszy okradzionej z konkretnej, jedynej i niezastąpionej współobecności. Człowieka nie można zastąpić; nie wróżę niczego dobrego mężczyznom, którzy w kolejnych związkach szukają odtworzenia kogoś, kto odszedł bezpowrotnie. Nowa partnerka nie wcieli się w pierwszą miłość, bo ta - przefiltrowana przez pamięć - oszustkę - trwa jako ikona, do której się przyrównuje następczynie. Pamięta pan swoją pierwszą miłość?

Wojciech Kuczok, Widmokrąg

niedziela, 19 października 2008

inkubator

— Sądziłem, że wyszłaś.
W mroku jarzył się kosmicznozielony neon z napisem „WYJŚCIE”.
— A ja, że ty wyszedłeś.
Podłoga ze sklejki drżała od dyskotekowych rytmów. Za podestem jest kanciapka na krzesła. Z czymś w rodzaju wielkiej półki pod sufitem. Przechowuje sil tam blaty stołów do tenisa, a ja wiem, gdzie trzymają drabinę.
— Nie. Tańczyłem z Deanem Moranem.
— Niemożliwe! — Holly Deblin wdzięcznie udała zazdrość. — A co takiego ma Dean Moran, czego ja nie mam? Dobrze się całuje?
— Moran! Ohyda!
„Ohyda” to ostatnie słowo, jakie wypowiedziałem w życiu, nigdy przedtem nie całując się z dziewczyną. Zawsze bałem się całowania, ale to wcale nie jest takie trudne. Usta wiedzą, co robić, jak morskie anemony. Całowanie wprawia w ruch wirowy, jak Latające Filiżanki. Wciąga się w płuca tlen, którym oddycha dziewczyna.
Tyle że czasem można się stuknąć zębami.
— Oj, przepraszam — cofnęła się Holly Deblin.
— Okay, można przykleić jakby co.
Holly Deblin mierzwiła mi fryzurę. Nigdy nie pieściłem czegoś równie miękkiego jak skóra na jej szyi. Zgodziła się na to. Niewiarygodne. Pozwoliła. Holly Deblin pachnie perfumerią w domu towarowym, środkiem lipca i cynamonowymi tic-takami. Mój kuzyn Hugo twierdzi, że całował się (i nie tylko) z trzydziestoma dziewczynami, a teraz pewnie dobił już do pięćdziesięciu, ale tak naprawdę liczy się tylko ten pierwszy pocałunek.
— A! — powiedziała Holly Deblin. — Zwędziłam I trochę jemioły. Zobacz.
— Strasznie pognieciona i...
Podczas mojego drugiego w życiu pocałunku język Holly Deblin zwiedzał moje usta jak spłoszona nornica. Można by sądzić, że to coś obrzydliwego, a tymczasem jest tak wilgotno-tajemne, że od razu nabrałem ochoty na rewizytę. Ten pocałunek się urwał, bo zapomniałem o oddychaniu.
— To, co teraz leci — wydyszałem — ten utwór... Trochę hipisowski, ale piękny.
Słowa typu „piękny” przy chłopakach są zakazane, a przy dziewczynach nie.
#9dream. John Lennon. Album Walls and Bridges. Tysiąc dziewięćset siedemdziesiąt cztery.
— Jeśli chcesz mi tym zaimponować, to trafiłaś w dychę.
— Mój brat pracuje w wytwórni Revolver Records Ma niezliczone zbiory płyt długogrających. Skąd wiesz o tej kryjówce?
— O tej? Kiedyś grywałem tu w tenisa stołowego wiesz, na kółku. Myślałem, że dziś zamkną. Ale, jak widać, byłem w błędzie.
— Najwidoczniej — Holly Deblin wsunęła mi ręce pod sweter. Przez lata — od Julii i Kate Alfrick — nasłuchałem się o wędrujących dłoniach tyle, że teraz przytomnie nie odwzajemniłem tej pieszczoty. Wtem Holly Deblin zadrżała. Nie z zimna, tylko ze śmiechu,
— Co? — przeląkłem się, że robię coś nie tak. Co?
— Mina Neala Brose'a dziś rano na zajęciach...
— Aaa. Całe przedpołudnie mam jakieś zamazane. W ogóle cały ten dzień.
— Gary Drake odciągnął Brose'a od wiertarki, no i pokazał mu, co robisz. Z początku do niego nie dotarło. Że przedmiot, który unicestwiasz za pomocą imadła, to jego kalkulator. Połapał się po dłuższej chwili. Drań z niego i wazeliniarz, ale głupi nie jest. Wiedział aż za dobrze, do czego to prowadzi. Czuł, że nabijasz go w butelkę. Od samego początku.
Bawiłem się grzechocącymi koralami Holly Deblin.
— Mnie też zdumiałeś — dodała.
Nie miałem zamiaru jej poganiać.
— Bo chociaż zawsze cię lubiłam, Taylor, sądziłam, że jesteś... — ani jednym słowem nie chciała zranić moich uczuć.
— Chodzącym workiem treningowym?
Holly Deblin wsparła podbródek na mej piersi.
— Tak — podbródek trochę uwierał. — Co to się stało, Taylor? No, rozumiesz, z tobą.
— Różne takie... — gdy ona mówi mi „Taylor", brzmi to prawie jak „Jasonie”. Wciąż jednak brak mi śmiałości, by zwracać się do niej po imieniu czy nazwisku. — W tym roku. Ale, wiesz, jakoś nie mam ochoty gadać o Nealu Brosie. Może kiedy indziej? — zsunąłem plecionkę z jej nadgarstka i wsunąłem sobie na rękę.
— Złodziej. Sam się możesz postarać o eleganckie dodatki.
— Właśnie się postarałem. O pierwszy w moich zbiorach.
Holly Deblin chwyciła mnie za nieco zbyt duże uszy i przyciągnęła wargi do swych warg. Nasz trzeci pocałunek trwał calutkie Planet Earth Duran Duran. Holly Deblin powiodła moją dłoń ku swemu bijącemu sercu lat czternaście.
— Cześć, Jason — w blasku choinkowych lampek i piecyka gazowego salon wyglądał jak grota Świętego
Mikołaja. Telewizor był wyłączony. Tato siedział w obłoku gumy owocowej. Ale z tonu jego głosu wywnioskowałem, że już wie o Nealu Brosie i zmienionym w wafelek casio. — Jak się bawiłeś?
— Nieźle. (Tato miał w nosie dyskotekę). A co tam w Oksfordzie?
— Oksford jak Oksford. Jason, musimy sobie uciąć małą pogawędkę.
Wieszając czarną parkę, czułem się jak skazaniec. „Mała pogawędka” zwykle polega na tym, że ja siedzę, a tato się na mnie rzuca, ale Holly Deblin najwyraźniej zmieniła mi w głowie instalację elektryczną.
— Mógłbym zacząć, tato?
— Dobrze — tato sprawiał wrażenie spokojnego, ale i wulkan jest spokojny, nim rozsadzi górę. — Słucham.
— Chcę ci powiedzieć o dwu sprawach. Bardzo ważnych.
— Jednej się domyślam. O ile mi wiadomo, w szkole działo się dziś bardzo ciekawie...
— Tak, o tym też.
— Dzwonił pan Kempsey. W kwestii wydalenia ucznia.
— Neala Brose'a, wiem... Odkupię mu ten kalkulator.
— Nie będzie to konieczne — tato był zbyt wyczerpany, aby się zacząć pieklić. — Rano posłałem jego ojcu czek. On też zadzwonił. Chodzi mi o ojca... Prawdę powiedziawszy, zadzwonił, żeby mnie przeprosić. (A to niespodzianka). Powiedział, że nie muszę zwracać mu pieniędzy. Ale i tak zwrócę. Co zrobi z czekiem, to już jego sprawa. To jednak jeszcze nie koniec...
— Tak?
— Być może matka zechce tu wtrącić swoje trzy grosze, ale... — tato wzruszył ramionami — pan Kempsey opowiedział mi o przypadkach tyranizowania uczniów. Szkoda, że nie zdobyłeś się na to, żeby nas o tym powiadomić, no, ale chyba nie powinienem mieć ci tego za złe, co?
Przypomniał mi się telefon Julii.
— Jest mama?
— Mama... — tatę jakby coś dręczyło — ...śpi dzisiaj u Agnes.
— W Cheltenham? (Przecież to bez sensu. Mama nigdy nie śpi poza domem, chyba że u cioci Alice).
— Mieli prywatny pokaz, no i się to przeciągnęło.
— Nie wspominała o tym przy śniadaniu.
— A ta druga sprawa, o której miałeś mi powiedzieć?
W tej chwili śmignął mi przed oczyma cały ubiegły rok.
— No, mów. Na pewno nie jest to tak straszne, jak może ci się wydaje. „Właśnie, że jest".
— W styczniu... (Kat przyblokował „zeszłego") ...yyy, rok temu, byłem na ślizgawce w lesie. Wygłupialiśmy się z chłopakami... Założyłem zegarek po dziadku. Omegę... (Kat przyblokował „Seamaster”). Opowiadanie okazało się dużo gorsze od setki nocnych koszmarów na ten temat. — Zegarek, który kupił (Boże, teraz znów nie mogłem wypowiedzieć „stacjonując”) w Adenie. Ale się przewróciłem — już nie było odwrotu — i go rozwaliłem na kawałki. Cały rok próbowałem go odkupić, słowo daję... A identyczny model, który w końcu znalazłem, kosztował około dziewięciuset funtów. No a ja nie mam tyle forsy, wiadomo.
W twarzy taty nie drgnął ani jeden muskuł.
— Jest mi bardzo przykro. Postąpiłem idiotycznie. Wynosząc go z domu.
W ćwierć sekundy spokój taty pryśnie i zostanę unicestwiony.
— A, nieważne. (Dorośli nieraz tak mówią, kiedy coś jest najważniejsze). To tylko zegarek. Nikomu nie stała się krzywda, nie to, co przeżył ten biedny chłopak, Ross Wilcox. Ani nikt nie umarł. Na drugi raz uważaj, jak weźmiesz do ręki coś kruchego. I już. Zostało coś z tej omegi?
— Właściwie tylko pasek i koperta.
— Nie wyrzucaj tego. Może znajdziesz zegarmistrza, który by umiał wprawić mechanizm z innej omegi tego typu. Nigdy nic nie wiadomo. Jak będziesz się opiekował tysiącarowym rezerwatem przyrody w dolinie Loary.
— Więc nic... nie zrobisz? Znaczy: mnie.
Tato wzruszył ramionami.
— I tak już dosyć przeszedłeś.
W życiu nie śmiałbym przypuszczać, że skończy się to tak dobrze.
— Tato, miałeś mi powiedzieć coś ważnego.
— Ładnie ozdobiłeś choinkę — Tato przełknął ślinę.
— Dzięki.
— Tobie dzięki — tato łyknął kawy i skrzywił się. — Zapomniałem o słodziku. Mógłbyś mi go przynieść
z kuchni, skarbie?
„Skarbie”? Tato nie zwracał się do mnie w ten sposób od wieków.
— Jasne.
Poszedłem do kuchni. Było tam upiornie zimno. W poczuciu ulgi nabrałem wigoru. Ze słodzikiem taty, łyżeczką oraz spodkiem w ręku wróciłem do salonu.
— Dzięki. Usiądź jeszcze.
Tato wpstryknął w wir neski malutką pastylkę, zamieszał i ujął w dłonie filiżankę ze spodkiem.
— Czasami... — niezręczność tego „czasami” puchła, puchła i puchła. — Czasami tak się dzieje, że człowiek kocha dwie osoby naraz, każdą w inny sposób — już samo mówienie było dla taty nadludzkim wysiłkiem. — Rozumiesz?
Pokręciłem głową. Może i mógłbym domyślić się czegoś ze spojrzenia taty, ale on wbił wzrok w kawę. Pochyla się do przodu. Łokcie wsparł na ławie.
— Matka i ja... — głos taty zmienił się potwornie, jak gównianemu aktorowi w jakimś gównianym tasiemcu. — Matka i ja... — tato cały się trzęsie; tato nie trzęsie się nigdy! Filiżanka i spodek zaczynają brzęczeć, więc tato je odstawia. Ale nie podnosząc oczu. — Matka i ja...

David Mitchell, Konstelacje

sobota, 13 września 2008

hobby

Robert jest miłośnikiem stania w ulicznych korkach, prawdopodobnie jedynym w mieście, które jest zapchane coraz bardziej przez coraz to nowych nabywców aut, coraz bardziej nerwowych, bo przepustowość ulic zmniejsza się tak prędko, jak zwiększa się zdolność kredytowa obywateli. Robert słucha muzyki i popatruje z zadowoleniem na kierowców, wiercących się, odpalających niecierpliwie papierosy, bębniących palcami po kierownicy, trąbiących beznadziejnie i bez sensu, wychylających głowy przez okna swoich nowych wozów, rozglądających się na wszystkie strony, jakby szukali możliwości ucieczki, skrótu, bo przecież kurwa nie po to kupowali nowe auto żeby do chuja pana stać w jebanym korku i wolniej się poruszać niż kurwa na rowerze jakby se chcieli pojeździć na rowerze toby se kurwa jego mać kupili pierdolony rower zwłaszcza biorąc pod uwagę że za cenę tej bryki toby mogli se kupić w chuj rowerów fabrykę całą noż kurrrrwa niechże się coś ruszy wreszcie bo ich kurwica weźmie.

Wojciech Kuczok, Senność

środa, 13 sierpnia 2008

dymisja

Co do mnie, składam dymisję z człowieczeństwa. Nie chcę już i nie mogę nadal być człowiekiem. Bo i cóż jeszcze mogę zrobić w tym charakterze? Pracować nad jakimś systemem społecznym i politycznym albo unieszczęśliwić jakąś panienkę?


Emil Cioran, Na szczytach rozpaczy

sobota, 31 maja 2008

Pięciu pisarzy, których wstyd czytać

Oto koszmar, który prześladuje każdą kobietę, choćby luźno związaną z literaturą. Poznajesz mężczyznę. Jest przystojny, uprawia sporty. Niestety, przychodzi chwila, w której postanawia wykazać, że jest również inteligentny. Ponieważ dowiedział się, że jesteś krytykiem literackim/polonistką, albo choćby osobą czytającą książki, postanawia zabłysnąć na polu literatury. I zanim zdążysz zaprotestować, już deklaruje: «Książka, która ostatnio zrobiła na mnie wielkie wrażenie, to…». Pada tytuł. Facet uśmiecha się z satysfakcją: jest pewien, że zaraz zacznie się między wami porozumienie w dziedzinie ducha. Ostatnio postanowił bowiem raz w tygodniu po pracy zamiast squasha uprawiać życie duchowe. Biedaczek, nie wie, że jedynym porozumieniem możliwym pomiędzy wami od tej chwili jest, że to on płaci za kolację. Nie będziesz dokładać nawet złotówki do kolacji z analfabetą.

Mnie osobiście w takich sytuacjach prześladowały zawsze dzieła Paula Coelho. Iluż czarujących mężczyzn, których nie mogłam traktować poważnie, od kiedy mi się zdradzili z miłością do «Alchemika». Kiedy to się znowu zdarzyło w zeszłym roku, postanowiłam naocznie zbadać fenomen. Sama, rzecz jasna, Coelho nigdy nie czytałam, nawet jednej strony. Są książki, których nie trzeba czytać, żeby wiedzieć, ile są warte. Wystarczy, że polecą nam je koleżanka Xi kolega Y Do tych autorów, którymi pogardzałam zaocznie, poza Coelho należeli jeszcze Janusz L. Wiśniewski i Dan Brown. Pomyślałam: a gdyby tak zrobić sobie dwa dni ze szmirą? I wreszcie mi się udało w tym tygodniu

Paulo Coelho

Ponieważ sama tych dzieł nie posiadam, udałam się do biblioteki. I zaczęłam od Coelho. Tak, wiedziałam, że to jest tandetne: nauczania speca od marketingu, jak żyć, zawarte w jakichś pseudomistycznych fabułach. Ale lektura jednak przerosła moje oczekiwania. Tak naprawdę w tej książce nie ma żadnej fabuły ani właściwie żadnej filozofii. Co nam bowiem opowiada Autor? Bohater podróżuje po świecie, żeby odnaleźć Skarb. Skarb, znaczy Tajemnicę. Tajemnicę, znaczy Życie. «Życie obdarza hojnie tego, kto jest wierny Własnej Legendzie». «Twoje serce jest tam, gdzie twój skarb». «Tyłko ten, kto odkrywa Zycie, może znaleźć skarb». Coelho odnalazł kamień filozoficzny literatury: wystarczy pisać dowolne brednie i od czasu do czasu nacisnąć Shift, żeby zrobić wielką literę. Na pewno temu i owemu skojarzy się to z głębią.

Miałam kiedyś kolegów Norwegów, którzy zgodnie z ogólną obojętnością na sprawy kultury panującą w tym bogatym kraju, nie czytali nic poza Stephenem Kingiem i Johnem Grishamem. Głównie zaś oglądali telewizję. Ich potrzeby duchowe były zerowe, ale mówili o tym wprost, niczego nie udając I jak powiedziałby Jerzy Pilch to było dobre. Kiedy jednak człowiek o podobnej mentalności postanawia pogłębić się duchowo, kończy się to jakże często katastrofą estetyczną w rodzaju Coelho. No, ale gdyby przyjąć z dobrą wolą, że znajduje się tam jakaś myśl – to jak by ją streścić? Jest to mianowicie filozofia optymizmu jednostki w oparciu o Duszę Wszechświata. «Jeśli naprawdę z całych sił czegoś pragniesz, znaczy to, że pragnienie owo zrodziło się w Duszy Wszechświata». I jeszcze: «Nie staraj się objaśniać uczuć». Drodzy panowie konsultanci i bankowcy, czy wiecie, że Coelho jest przeciw rozumowi? Ale nic dziwnego. Posiadanie rozumu uniemożliwiłoby wszak czytanie jego książek.

Janusz L. Wiśniewski

Skończywszy z brazylijskim guru, myślałam, że odtąd może być już tylko lepiej. A jednak, przystąpiwszy do lektury opus magnum Janusza L. Wiśniewskiego, «S@motność w sieci», prędko zrozumiałam, że nazywanie autora producentem tanich romansideł jest niedocenianiem jego kunsztu. Przy zdaniu: «Na samą tylko myśl o tym krew, szumiąc, odpływała w dół jak oszalała i pojawiała się, jak na zawołanie, wilgotność», zaczęłam rozglądać się wokoło. Czy nikt nie widzi, co czytam? Ale jak to możliwe? Słyszałam na własne uszy kobiety kulturalne, na stanowiskach, które zachwycają się, że autor świetnie rozumie duszę kobiety… No wiec kobiety obdarzone duszą, którą rozumie Janusz L. Wiśniewski, uwodzą mężczyzn «siadając bez majtek, z rozłożonymi udami na biurku». Swoją drogą trochę mnie zaniepokoiła ta strategia flirtu, autor bowiem ma ponoć wielki wpływ na czytelniczki.. O czym dowiadujemy się z aneksu do «S@motności w sieci», gdzie umieścił swoją z nimi korespondencję. Zwierza wstrząśnięta czytelniczka: «Pieprzone książki. Pod wpływem «Alchemika» zdradziłam go drugi raz. Teraz boję się czytać tę cholerną «S@amotność»».

Zdrada chłopaka lub męża pod wpływem rzeczonych dzieł może nie być uznana za kompromitację wyłącznie w jednym wypadku: gdy następuje ona po odkryciu, że chłopak posiada te dzieła w swojej bibliotece.

I ostatni akcent: «Jak po przeczytaniu powieści nie myśleć, że jeżeli Bóg naprawdę stworzył ludzi, to przy autorze S@motności… spędził trochę więcej czasu?» – snuje się myśl, gdy pachnie mimoza. Na co autor skromnie: «Teraz, w tym miejscu, ogarnął mnie lęk i zwątpienie. Boję się, że zacytowane pochwały, opisy wzruszeń, zachwyty ściągną na mnie zarzuty pychy, arogancji i zarozumialstwa». Skądże znowu.

Dan Brown

Trzecim wielkim mistrzem ceremonii zbiorowego ogłupiania, która odbywa się w zaciszu naszych salonów i bibliotek, jest Dan Brown. Pal licho jeszcze czytelników, którzy łyknęli tę jego twórczość jako kryminały. Ale fenomen wiąże się z innymi zgoła jej walorami. Ludzie uwierzyli mianowicie, że w «Kodzie Leonarda da Vinci» znajdują się nowatorskie i głębokie refleksje na temat Chrześcijaństwa, sztuki, duchowości i historii Zachodu. Zdarzyło mi się spotykać przystojne kobiety w średnim wieku, na przykład redaktorki w wydawnictwach, które z zadumą mówiły: niby fikcja, ale jednak coś w tym jest…

«Kod Leonarda da Vinci» stał się ulubionym przewodnikiem Amerykanów klasy średniej, kiedy wreszcie wybiorą się porównać wieżę Eiffla ze zdjęciami z filmów, podręcznikiem do nauki historii sztuki w weekend, nowatorskim katechizmem i słownikiem etymologicznym.

Lecz chcąc być absolutnie pewnym sukcesu, Dan Brown zawarł w książce także postępowe idee dotyczące Kościoła, powszechnie podzielane przez zachodnią kawiarnię czy raczej zachodni supermarket. «To smutne, że kiedy większa część Kościoła katolickiego powoli zmierza we właściwą stronę w kwestiach praw kobiet, Opus Dei jest zagrożeniem dla postępu» – pisał dramatycznie, budząc zamęt w sercach milionów wierzących czytelników.

Cegielski i Passent

No i tak minęły moje dwa dni w Bibliotece Narodowej. Poza tymi trzema sztandarowymi producentami szmiry są jeszcze pomniejsi autorzy, o których aż się prosi wspomnieć. Z Polaków – Max Cegielski. Sprawny dziennikarz telewizji Kultura, organizator popularnych imprez Masala i prezenter radiowy, jest jednak do tego stopnia pozbawiony już nawet nie talentu literackiego, co elementarnej umiejętności zajmującego pisania, że czytanie jego tekstów przypomina poprawianie wypracowań szkolnych. Dla każdego, kto otworzył książkę «Masala», jasne jest, że autor powinien ograniczyć się do ścisłej działalności pozatekstowej. Nie chodzi już nawet o tandetność tej myśli w stylu «Zachód dostrzega swoją zgniliznę i chce się odnowić w duchu Wschodu». Chodzi o te tasiemcowe wypracowania: to o krajobrazie Indii, to ojej dziejach, albo też obserwacje społeczne na trójkę z plusem. Niestety mimo tych dzieł Max nadal uchodzi za duchowego guru wśród bankowców znudzonych wieloletnim zarabianiem forsy.

Zawsze uważałam też za straszliwe pisarstwo Agaty Passent. Jest w jej felietonach ta szczególna pretensjonalność, która powstaje z połączenia pewności siebie z brakiem czegokolwiek oryginalnego do powiedzenia. Pamiętam jakiś felieton, kiedy się zwierzała, jak to grywała w tenisa z Fibakiem w Harvardzie. Żeby to ona chociaż grywała z Fibakiem dzięki własnym zdolnościom, ciężkiej pracy i tak dalej. Ale chwalenie się, że tata miał kontakty… I kiedy mi ktoś mówi, że czytuje felietony Agaty Passent, wiem, że w kolejnym zdaniu nastąpi informacja, do jakich restauracji się teraz chadza z wózkiem, ponieważ, «jak zapewne słyszałaś, dzieci są teraz trendy».

Nie słyszałam. Natomiast słyszałam, że brak gustu ciągle trendy nie jest.

Magdalena Miecznicka, „Dziennik”

niedziela, 18 maja 2008

łóżko

Jej sypialnia była już uporządkowana, z wyjątkiem łóżka, które zawsze przypominało gniazdo z pozwijanych koców i spiętrzonych poduszek. Nigdy jej za to nie upominałam, przeciwnie, cieszyło mnie, że ma jedno takie miejsce, które uważa za swoje, w które może się schronić, uciec od tej naprawdę strasznej potrzeby bycia zawsze taką żywą i grzeczną. Niekiedy w ciągu dnia ni stąd, ni zowąd szła do swego pokoju – nagle, jakby czegoś było już za wiele. Zamykała drzwi i, byłam tego pewna, wpełzała w tę stertę bałaganu, kładła się tam i przychodziła do siebie... ale po czym? W salonie siadywała na mojej starej sofie z podwiniętymi nogami, w pozycji, która w równym stopniu była poddaniem się temu, czego można było od niej wymagać, jak i jej sposobem bycia, jej posłuszeństwem. Obserwowała mnie, jakby odgadując polecenia i życzenia, albo czytała. Upodobaniem do czytania przypominała dorosłego: widok Emily siedzącej z wybraną książką czynił jej dziecięcą żywość jeszcze bardziej nienaturalną, jakby było to rozmyślne obrażanie mnie. Albo siedziała, otaczając ramieniem żółtego zwierza, który lizał jej rękę, kładł swój koci pysk na jej ramieniu i mruczał, a pomruk wypełniał całe mieszkanie.


Doris Lessing, Pamiętnik przetrwania

środa, 14 maja 2008

samobójstwo

Rozpacz jest sytuacją ostateczną albo «graniczną». Człowiek nie może posunąć się dalej. Naturę jej ukazuje w niektórych słowach etymologia słowa «rozpacz» wywodzącego się od «beznadziei». Nie widać żadnej drogi prowadzącej w przyszłość. Niebyt odczuwany jest jako coś absolutnie zwycięskiego. Jednakże istnieje granica jego zwycięstwa: niebyt jest odczuwany jako coś zwycięskiego, a odczuwanie zakłada byt. Pozostaje dość bytu, by odczuwać nieodpartą moc niebytu i to stanowi rozpacz wewnątrz rozpaczy. Ból rozpaczy polega na tym, że byt uświadamia sobie swą niezdolność afirmowania siebie z powodu mocy niebytu. W konsekwencji tego pragnie wyrzec się tej świadomości i tego, co ona zakłada, bytu, który osiągnął świadomość. Na próżno chcę wyzwolić się z samego siebie. Pojawia się rozpacz w postaci podwójnej – jako rozpaczliwa próba wymknięcia się rozpaczy. Gdyby lęk dotyczył jedynie losu i śmierci, dobrowolna śmierć byłaby drogą ucieczki od rozpaczy. Potrzebnym męstwem okazałoby się męstwo decyzji: nie być. Ostateczna postać ontycznej samoafirmacji polegałaby na akcie ontycznej samonegacji.

Jednakże rozpacz odnosi się także do winy i do potępienia. Nie ma przy tym sposobu wymknięcia się jej, nawet przez ontyczną samonegącję. Samobójstwo może uwolnić człowieka – o czym wiedzieli stoicy – od lęku przed losem i śmiercią. Nie może wszakże – o czym wiedzą chrześcijanie – uwolnić od lęku przed winą i potępieniem. Tkwi w tym jakiś wielki paradoks, podobnie jak paradoksem jest w ogóle stosunek sfery moralnej do egzystencji ontycznej. Stwierdzenie jednak tego paradoksu to stwierdzenie prawdziwe, potwierdzone przez tych, którzy przeżywali w pełni rozpacz potępienia. Niemożliwe, aby wyrazić nieunikniony charakter potępienia w terminach ontycznych, czyli w terminach posługujących się wyobrażeniami związanymi z «nieśmiertelnością duszy». Każde bowiem stwierdzenie ontyczne musi posługiwać się kategorią skończoności, a «nieśmiertelność duszy» znaczyłaby nie mające końca przedłużanie skończoności oraz rozpaczy potępienia (co byłoby pojęciem sprzecznym w sobie, gdyż finis znaczy koniec). Doświadczenie mówiące, że samobójstwo nie jest sposobem ucieczki od poczucia winy, należy więc rozumieć w terminach jakościowego charakteru żądań moralnych i jakościowego charakteru ich odrzucenia. Wina i potępienie są nieskończone pod względem jakościowym, a nie ilościowym. Mają one ciężar nieskończoności i nie można ich odsunąć przez skończony akt ontycznej samonegacji. To decyduje o beznadziejności rozpaczy, czyli o tym, że nie można od niej uciec. Oto sartrowski impas (Przy drzwiach zamkniętych). Lęk przed pustką i bezsensem obecny jest w rozpaczy zarówno w swym składniku ontycznym, jak i moralnym. W takim stopniu, w jakim wyraża on skończoność, może być usunięty przez samonegącję ontyczną: skrajny sceptycyzm wiedzie w ten sposób do samobójstwa. W takim stopniu, w jakim jest konsekwencją dezintegracji moralnej, prowadzi do takiej samej paradoksalnej sytuacji, jak w przypadku moralnego elementu w rozpaczy: nie ma z niego żadnego ontycznego wyjścia. To paraliżuje samobójcze tendencje towarzyszące przeżywaniu pustki i bezsensu. Człowiek jest świadomy daremności samobójstwa.


Paul Tillich, Męstwo bycia

poniedziałek, 14 kwietnia 2008

wymiatanie komina

- Myślę, że powiedziałem wszystko. Że starzejący się chłopak osiągnął taki punkt w życiu, gdy nie widzi już sensu. Cel jego życia - mój cel, moje zamiary, nagrody, o które zabiegałem - wszystko się teraz wydaje absurdem. Gdy rozmyślam nad tym, jak dążyłem do absurdów, jak zmarnowałem jedyne życie, jakie mam, ogarnia mnie okropne uczucie rozpaczy.
- Do czego powinieneś był dążyć zamiast tego?
Czuł, że teraz ton głosu Nietzschego dodaje mu otuchy; stał się milszy, pewniejszy, jakby profesor znalazł się na znajomym terenie.
- To jest najgorsze! Życie to egzamin bez właściwych odpowiedzi. Gdybym miał zrobić jeszcze raz wszystko od początku, to myślę, że zrobiłbym dokładnie to samo, popełnił te same błędy. Któregoś dnia zastanawiałem się nad dobrym tematem na nowelę. Gdybym tylko potrafił pisać! Wyobraź sobie coś takiego. Do mężczyzny w średnim wieku, który prowadzi niesatysfakcjonujące życie, przychodzi dżinn z następująca propozycją: będzie mógł przeżyć swoje życie od początku, przy czym zapamięta wszystko z tego życia, które już przeżył. Mężczyzna, rzecz jasna, skacze z radości. Jednakże ku swojemu zdumieniu i przerażeniu stwierdza, że żyje identycznie, dokonuje tych samych wyborów, robi te same błędy, dąży do tych samych celów i wierzy w tych samych bogów.

Irvin D. Yalom, Kiedy Nietzsche szlochał

środa, 2 kwietnia 2008

czytanie czyni człowieka

Czytanie jest jedynym przyzwyczajeniem, zajęciem, badaniem siebie i przyjemnością – o czym opowiemy po kolei – które można uprawiać przez całe życie bez pomocy innych. Dzięki czytaniu nigdy nie jesteśmy samotni i nigdy się nie nudzimy, i to do końca życia (o ile wzrok pozwoli).

Zawsze w plecaku noszę jakąś ciekawą książkę, bo zawsze może się zdarzyć, że trzeba będzie poczekać. Nie daj Boże – u dentysty albo w antyszambrach u kogoś ważnego. Nie mówiąc naturalnie o pociągu, w którym niektórzy udają, że pracują na komputerze, a inni patrzą tajemniczym, rozproszonym wzrokiem w dal. Zawsze się zastanawiam, jak wytrzymują tak godzinami i dlaczego nie zajrzą do czegoś do poczytania. Zapewne nikt o nich nie zadbał w młodości i nie nabyli tego już nie tylko obyczaju, ale wręcz nawyku.

Człowiek w życiu na ogół nie jest samotny a nawet jeżeli jest, to może znaleźć sobie inne zajęcia niż czytanie, na przykład uprawianie ogrodu czy grę w szachy. Ale czytanie przynosi większe korzyści także w samotności, gdyż przebywanie w fikcji lub w przeszłości sprawia, że nie jesteśmy całkiem samotni. Towarzyszymy naszym bohaterom i odnajdujemy spokój oraz poczucie sensu świata. Nie należy przejmować się tym, że jest to świat lektury, a nie świat rzeczywisty, gdyż świat lektury jest równie rzeczywisty jak rzeczywistość, bo czyż rzeczywistość, jaka nas otacza, nie jest bardziej absurdalna, nonsensowna lub godna pożałowania? I czy wobec tego nie lepiej od niej uciec do rzeczywistości lektury? Dlatego też bardzo nie lubię, kiedy autor mnie zwodzi lub wprost oszukuje. Nie zdarza to się często, jeżeli jest się czytelnikiem wytrawnym, ale są tacy, którzy celowo zwodzą czytelnika. Do pewnego stopnia jest to dopuszczalne jako rodzaj gry, ale bywa karygodną o czym przekonała się Agatha Christie, kiedy została ukarana za świadome i bezwzględne oszukanie czytelników. W «Zabójstwie Rogera Ackroyda» narrator, którego odruchowo darzymy sympatią i któremu ufamy, okazuje się mordercą. Niby to żart, ale słusznie autorkę usunięto z brytyjskiego stowarzyszenia autorów powieści kryminalnych.

W naszej samotności między nami i autorem rodzi się szczególna więź, której nic nie powinno naruszyć. Dlatego nie lubię czytać recenzji z książek, które mi się podobały, bo krytyk może mieć niesłusznie negatywne zdanie i nieco mi zepsuje w ten sposób przyjemność. Jednak i tak nic nie pokona mojej przyjaźni z wielkimi pisarzami, tej szlachetnej i uczciwej, chociaż nierównej wobec ich wielkości, rozmowy, jaka nie ma końca i jaką można prowadzić zawsze, bez względu na okoliczności. I dlatego też godni najwyższego potępienia są ludzie, którzy widząc, że czytamy, traktują nas, jakbyśmy nic nie robili i przerywają nam bez pardonu. Oto przykład prawdziwego złego wychowania.

Czytanie, czyli... radości eklektyczne

Czytać można wszystko. Na przykład instrukcję używania odkurzacza – znam takiego, co to lubi. Można naturalnie czytać gazety i gazetki specjalistyczne o psach, rowerach czy seksie, ale istnieje jasny i dla każdego, kto lubi czytać, oczywisty podział na lektury wyższe i niższe, zgodnie z tym, jak John Stuart Mill dzielił przyjemności na wyższe i niższe. Nie można wyznaczyć odgórnie granic miedzy lekturami wyższymi a niższymi, gdyż dla każdego będą one przebiegały gdzie indziej, ale zawsze te granice istnieją.

Jednak prawdziwa przyjemność z czytania ma charakter dyletancki. Każde czytanie w celu zdobycia konkretnej wiedzy, która jest nam potrzebna w życiu zawodowym, jest czytaniem wymuszonym, nawet jeżeli – co rzadkie – okaże się lekturą przyjemną. Najlepsze jest czytanie takie, jakbyśmy chodzili po muzeum i nie załatwiali po kolei sal z obrazami hiszpańskimi, potem flamandzkimi, a potem, bo jest na wyższym piętrze, z wczesnym malarstwem sieneńskim, ale jakbyśmy chodzili i patrzyli tylko na obrazy, a jeżeli przypadkiem któryś nas zachwyci, sprawdzali, kto też go namalował. Warto w jednym tygodniu czytać o historii Rosji, by w następnym zaciekawić się powieścią świetnego angielskiego współczesnego pisarza Juliana Barnesa. Można też czytać kilka książek naraz, bo tak chcemy, bo jedne sprawiają nam przyjemność przed południem, a inne wieczorem przed spaniem. Ze wszystkich czegoś się dowiadujemy i zupełnie nic nie szkodzi, że jest to wiedza zarówno eklektyczna, jak i niepełna, gdyż taka wiedza jest lepsza od wiedzy maniaków, którzy wiedzą wszystko o samochodach – tak się naczytali – ale nic o miłości. Można mieć wątpliwości, czy taka wiedza jest w ogóle przydatna, ale trzeba szybko je rozwiać. Nie tylko jest przydatna, ale korzyści, jakie z niej czerpiemy, mogą niespodziewanie okazać się całkiem praktyczne. Na przykład lektura mało ważnej książki sensacyjnej może pomóc nam potem w sytuacji zagrożenia, bo wiemy co robić: zgasić światło w domu, poszukać narzędzia przypominającego młotek i czaić się za uchylonymi drzwiami. A poważnie – to opuszczane często przez wielu czytelników opisy przyrody są jednym z najlepszych źródeł naszej wiedzy na temat świata. Czytajmy więc niemal wszystko, z wyjątkiem może cudzych źle napisanych wynurzeń psychologicznych, bo możemy popaść w depresję.

Czytanie dla poznania siebie

Korzyścią, jaka płynie z czytania – co wiedziano od setek lat – jest także to, że czytając, poznajemy lepiej samych siebie. I nie chodzi mi naturalnie o współczesne banały psychologiczne w rodzaju «odnaleźć siebie», jakbym się gdzieś zgubił, albo «poznać swoją tożsamość», jakbym był wariatem, który nie wie, kim jest, lecz o zwyczajne przypatrywanie się samemu sobie dzięki stosowaniu metody porównawczej. Ile we mnie jest z Juliana Sorela, a ile z bohaterów Conrada? Na czym polega fenomen, że miłość przeistacza się w obojętność albo i nienawiść, jak tego uniknąć? Dla wielu ludzi wiedza o miłości pochodzi raczej z lektur niż z życia i nie ma w tym nic złego, że dzięki lekturze lepiej zdają sobie oni sprawę z tego, jacy są, jacy chcieliby być i jacy być powinni. Czytanie pozwala nam także dlatego lepiej siebie poznać, że w naszej kulturze bardzo rzadko rozmawiamy o sprawach prywatnych czy intymnych z najbliższymi, z przyjaciółmi. Z lektury i tylko z lektury dowiadujemy się więc o straconych złudzeniach i o smudze cienia Zresztą gdyby nam ktoś chciał opowiadać swoje przeżycia i wymagał od nas uwagi oraz współczucia, to byśmy raczej byli mu niechętni. Różnica – znowu ta sama – między rzeczywistością rzeczywistości a rzeczywistością fikcji polega na tym, że fikcja jest zazwyczaj o wiele ciekawsza i lepiej opowiedziana Jeżeli więc nie jesteśmy psychoterapeutami, to zamiast wysłuchiwać o cudzych kłopotach, znacznie lepiej jest o nich poczytać, i to u świetnego pisarza. Od niego wiele się dowiemy, jak mamy sami rozwiązywać nasze kłopoty, od znajomego lub znajomej wiedzy nie uzyskamy żadnej. Poznanie samego siebie przydaje się nie tylko po to, żeby się zmienić – kto to potrafi? – ale żeby wiedzieć. Wiedza zaś niekoniecznie nam pomaga, ale – podobnie jak wiara – czyni cuda. Nie jest więc tak, że od razu dzięki lekturze uzyskujemy konkretną i praktyczną wiedzę na temat tego, jak postępować, ale liczne lektury lepiej lub gorzej pamiętane w tajemniczy sposób kumulują się w naszej duszy i pomagają czasem na intuicyjne, a więc najlepsze, lub rozumowe, też nie najgorsze, rozwiązywanie zaskakujących nas trudnych problemów.

Czytanie jako przyjemność

Nie należy się wzdragać przed jasnym stwierdzeniem, że człowiek żyje przede wszystkim dla przyjemności. Oczywiście przyjemności mogą być różne i czytanie jest jedną z największych i najmniej zawodnych W tym przypadku już nie chodzi o samotność, a czasem – wręcz przeciwnie – o przyjemność z rozmowy z kimś bliskim na temat książki, którą oboje lub obaj przeczytaliśmy. Warto przecież zdać sobie sprawę z tego, jak niewiele jest naprawdę przyjemnych i zajmujących tematów do rozmowy. Poza utyskiwaniem na politykę i polityków, co wszystkim sprawia raczej niską przyjemność, mamy czytanie, które może prowadzić nawet do wspaniałych wspólnych doznań i wzruszeń, Czasem także korzyść z czytania polega na tym, że po prostu – zamiast oglądać mecz piłkarski, ale ile jest ciekawych meczów? – możemy całkowicie oderwać się od spraw domowych, a przede wszystkim zawodowych. Każdy z nas pamięta, co ma załatwić w najbliższej przyszłości i jakie czekają go nieprzyjemne rozmowy, a tu książka w rękę, głęboko siadamy w fotelu i wszystko znika za zasłoną zapomnienia. Prawda, trzeba będzie wrócić, ale ten czas, jaki spędzimy w całkowitym oderwaniu, jest nasz i nikt go nam nie zabierze. I dlatego nie wierzę, by ktokolwiek, kiedykolwiek, w jakichkolwiek okolicznościach sprawił, że przejdziemy całkowicie na czytanie zastępcze – w internecie, słuchanie, jak ktoś czyta, czy czytanie skrótów i bryków. Chwała czytaniu, bo nigdy nikomu jeszcze nie zaszkodziło (z wyjątkiem Don Kichota).


Marcin Król, „Dziennik”

wtorek, 1 kwietnia 2008

"odrzuceni odrzucają"


Wszystko robiłem dla siebie, pod maską empatii skrywał się zakorzeniony głęboko we mnie egoizm, chodziło o to, żeby zobaczyć siebie od najlepszej strony w innych, pochwalonego, zaakceptowanego, a następnie takiego siebie w nich zganić, pomniejszyć, trochę w fałszywej skromności poniżyć, bo przede wszystkim musiałem czuć się odrzucony, niedoceniony, musiałem wzbogacić swoją świadomość o ból rozczarowania, które przeżywali inni na mój widok, wspomnienie mojej osoby.


Dlatego najbardziej obawiałem się wszelkiego rodzaju życzeń.


Nie mogłem znieść uroczyście śpiewanych mi stu lat; najgorsze było to, że akurat w tym momencie nie mam się gdzie ukryć, nie mam co zrobić z twarzą, z oczami, które mnie oskarżają, krzyczą głośno, że nie zasługuję nie tyle na tak długie życie, ile na ten rodzaj okazanej mi życzliwości i sympatii, że nie jestem tym, za kogo mnie uważają, komu można taką życzliwość okazać.


Nie lubiłem życzeń, urodzinowych, świątecznych, nie patrzyłem w oczy osobie, która mi je składała, uciekałem wzrokiem w bok, i tylko ze strachu przed jeszcze większą kompromitacją ściskałem dłoń osoby dobrze mi życzącej, w duchu błagając, żeby skończyła, żeby nie powiedziała ani słowa więcej o mojej przyszłości, a nawet przeszłości.


Dobrze życzące osoby są niekiedy skłonne do uwypuklania wagi swoich życzeń, demonstrowania niegasnącego zaufania, wiary w nawrócenie, mówią: życzę ci dobrych wyników w nauce, co oczywiście oznacza, że dotychczas nie szło ci zbyt dobrze w nauce i należy to poprawić, życzą ci wszelkiegfo rodzaju sukcesów albo stabilizacji, co oczywiście sugeruje, że nie jesteś człowiekiem sukcesu, ciągle ci coś nie wychodzi, a wiec jesteś do niczego, wszyscy o tym wiedzą i widzą, że na razie jesteś do niczego, ale kieruje nimi szczera troska o twoją przyszłość i dlatego życza ci, żeby się wreszcie odmieniło, żebyś ty się zmienił. Dogonił ich. Zrównał się z nimi. Pokazał, że ty też potrafisz. Być. Być kimś.


Radosław Kobierski, Harar

wtorek, 25 marca 2008

niższość


Teraz myślę, że coś takiego już musiało we mnie być. Pewien rodzaj masochizmu, niezgody na siebie, poczucia niższości. Nie wiem, dlaczego u ludzi silnych, zrównoważonych, pewnych siebie odkrycie w kimś innym słabości powoduje specyficzną złość, nieodparta potrzebę zadania bólu. Oni doskonale wiedzą, należy uderzyć, jaką drażliwą sprawę poruszyć, za który sznurek pociągnąć. Nie trzeba być wybitnym psychologiem, aby wiedzieć, że wątłemu, słabemu fizycznie osoba mocniejsza, silniejsza, może, a nawet powinna okazać wyższość, swoją siłę. Okazanie siły jest jednocześnie potwierdzeniem bezsiły drugiego. Okazanie pewności siebie, zaradności, wiedzy jest tym samym potwierdzeniem niezaradności i niewiedzy. Jeśli widzisz kogoś wstydliwego, należy go jeszcze bardziej zawstydzić. jeśli czujesz, że twój rozmówca jest nieśmiały, trzeba go jeszcze bardziej onieśmielić. Jeśli wiesz, że on żyje z poczuciem winy, trzeba go jeszcze bardziej utwierdzić w tym, że jest winny. Ileż satysfakcji! Zadowolenia! Zwłaszcza gdy potrzeba poniżenia, upodlenia drugiej osoby wynika z doświadczenia własnego poniżenia!


Zawsze jest ktoś nad kimś. Zawsze jest ktoś nad tobą, a nad tym, który jest nad tobą, też jest ktoś. Silniejszy, pewniejszy, odważniejszy. Możesz być słaby, posiadać te same cechy, słabości i kompleksy co ten, którego będziesz poniżał. Ale umiesz je w danym momencie ukryć, zawoalować, odwrócić. I to cię stawia w uprzywilejowanej pozycji wobec niego.



Radosław Kobierski, Harar

poniedziałek, 24 marca 2008

Anastasis

Augustyn napisał gdzieś, iż modlić się - znaczy zamknąć oczy i uświadomić sobie, że Bóg teraz tworzy świat. Dodajmy: wierzyć - znaczy otworzyć serce i uświadomić sobie, że właśnie teraz odwalony został opieczętowany kamień, że teraz, właśnie teraz nad zimną ciemnością grobu zatriumfowały promienie wielkanocnego poranka.



ks. Tomáš Halik, Wydarzenie, które trwa, „Tygodnik Powszechny”

poniedziałek, 17 marca 2008

pępowina

Co spodziewa się osiągnąć dzięki swoim listom ta uparta, pozbawiona wdzięku kobieta? Czy nie widzi, że choćby nie wiedzieć jak cierpliwie dostarczała mu dowodów wierności, on nigdy nie ulegnie i nie wróci? Czyżby nie umiała przyjąć do wiadomości, że nie jest normalny? Powinna skupić swoją miłość na młodszym synu, a o starszym zapomnieć. Jego brat jest prostszym, bardziej niewinnym stworzeniem. Ma miękkie serce. Niech weźmie na siebie brzemię miłości do matki: niech usłyszy, że odtąd jest jej pierworodnym, najukochańszym. A wtedy starszy, nowo zapomniany, będzie mógł swobodnie pokierować własnym życiem.

Matka pisze co tydzień, ale on nie za każdym razem odpisuje. Zbytnio trąciłoby to wzajemnością. Odpowiada więc tylko co pewien czas, a jego listy są krótkie i mówią niewiele ponadto, że skoro je w ogóle napisał, to widocznie nadal pozostaje wśród żywych.

Właśnie to jest najgorsze. To potrzask, który matka na niego zastawiła, a on jeszcze nie znalazł sposobu, żeby się z niego wydostać. Gdyby zerwał wszystkie więzy, gdyby zupełnie przestał pisać, wyciągnęłaby najgorszy z możliwych wniosków; a on na samą myśl o rozpaczy, która by ją wtedy przeszyła, ma ochotę zatkać sobie uszy i oczy. Póki matka żyje, nie wolno mu umrzeć. Czyli póki jej życie trwa, on nie jest panem własnego. Nie może wystawiać go na szwank. Chociaż niezbyt siebie kocha, przez wzgląd na nią musi dbać o zdrowie, i to tak bardzo, że ciepło się ubiera, dobrze odżywia i tyka witaminę C. A już samobójstwo w ogóle nie wchodzi w rachubę.


J. M. Coetzee, Młodość

piątek, 7 marca 2008

czwarty

Trzej królowie ze Wschodu, prowadzeni przez gwiazdę, dotarli do Betlejem. Pokłonili się Dziecięciu, złożyli swe dary. Weszli do Ewangelii i ludzkiej pamięci, do dziś znajdujemy ich na płótnach wielkich mistrzów i wśród figurek w ludowych szopkach. Ich relikwie są czczone w kolońskiej katedrze, a cały chrześcijański świat wspomina ich w dzień Objawienia Pańskiego jako «for-pocztę» pogańskich narodów, które znalazły drogę z mroków niewiary do Światłości świata. Ostrzeżeni we śnie przez anioła, uszli przed podstępem Heroda i powrócili bezpiecznie do swych krain.

Pewna mało znana legenda wspomina o czwartym jeszcze królu, który wyruszył w drogę ze swymi klejnotami. Do Betlejem nigdy wszakże nie dotarł. W swojej wędrówce napotkał mnóstwo ludzkiej nędzy. Stopniowo rozdał wszystkie skarby, jakie z sobą niósł. Wykupił jeńców, dał na utrzymanie ubogiej kobiecie, aby uratować jej dzieci przed śmiercią głodową. Kiedy nic mu już nie zostało, sprzedał sam siebie na galery, by uchronić innych. Nie tygodnie, nie miesiące – trzydzieści trzy lata trwała jego wędrówka, nieustannie przerywana coraz to nowymi spotkaniami z ludzkim cierpieniem. Gwiazda betlejemska dawno zgasła. Z królewskiego darczyńcy stał się żebrak, błądzący po mrocznym labiryncie świata. Szaro i chłodno było też w nim samym, jego dobre uczynki nie ogrzewały go bowiem; dręczyła go troska, że nie spełnił swej misji.

Kiedy dotarł do wielkiego miasta, poczuł, że jego wędrówka zbliża się do kresu. Na rynku zobaczył tłum, który złorzeczył prowadzonemu na śmierć skazańcowi. Ponieważ miał współczujące serce, postanowił towarzyszyć przestępcy w jego ostatniej drodze. Ludzie doprowadzili skazańca na skaliste wzgórze, zdarli z niego szaty i ukrzyżowali go między dwoma złoczyńcami. Nad jego głową widniał napis: To jest Jezus Nazareński, król żydowski. Było to napisane po łacinie, hebrajsku i grecku.

A kiedy w całej tej krainie zapadł mrok, zbłąkany ubogi król ukląkł pod krzyżem i wyciągnął w górę ręce. Zrozumiał, że umiera tu Ten, do którego żłóbka nie zdołał w porę przybyć. Tutaj nie jaśniała gwiazda, tutaj nie przemawiali aniołowie. Bóg milczał, i nawet słońce zakryło swoje oblicze. Dłonie wędrowcy były zupełnie puste. Jego myśli były bezładne, jego serce było wyschłe. Rozdał już wszystkie swoje uczucia, całą wiarę, całą nadzieję. Zrobiło się z niego puste naczynie.

I legenda – jako że legendy lubią dobre zakończenia dodaje: O godzinie trzeciej do dłoni króla skapnęła z krzyża kropla krwi. Miała barwę drogocennego kamienia, z którym kiedyś wyruszył w drogę. Wędrowiec doszedł do celu, drogocenny kamień zamienił się w krew zranionego serca, królewski darczyńca w żebraka, a żebrak w człowieka po królewsku obdarowanego. Wszystkie stacje jego wędrówki nabrały sensu. Tylko pozornie błądził; był prowadzony i przyszedł w porę.


ks. Tomáš Halik, Co nie jest chwiejne, jest nietrwałe. Labiryntem świata z wiarą i wątpliwościami

czwartek, 6 marca 2008

samorealizacja

Wiara oznacza przezwyciężenie koncentracji na sobie samym, oznacza otwartość - w tym oczywiście także otwartość na drugich. Wiara nie upatruje, jak «psychologia humanistyczna», jedna z ostatnich ideologii późnego modernizmu, ostatecznego celu życia w «samorealizacji». Można by raczej powiedzieć, że samorealizację widzi się w przekroczeniu samego siebie. Z punktu widzenia wiary samorealizacja jest ubocznym, towarzyszącym produktem przekroczenia samego siebie; jest to wartość, którą otrzymują dodatkowo ci, co w pierwszym rzędzie szukają czegoś innego. Przypomnijmy sobie paradoksalne słowa Chrystusa: Kto miłuje swoje życie, straci je; kto je stawia dopiero na drugim miejscu, ten je znajdzie... Kto najpierw szuka królestwa Bożego i jego sprawiedliwości, temu wszystko inne będzie dodane... Jeżeli ziarno pszenicy nie padnie w ziemię i nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przyniesie plon obfity.

Wiara zamienia życie z monologu w dialog, wskazuje na horyzont «Ty», który jak to przekonująco pokazał zwłaszcza Martin Buber - ze wszystkiego czyni «ty». W ideologii samorealizacji często kryje się niebezpieczeństwo narcystycznego obracania się wokół samego siebie. W wierze zawsze chodzi o «ty»; «ja» człowieka wierzącego konstytuuje się w relacji do Boga i do bliźniego.


ks. Tomáš Halik, Co nie jest chwiejne, jest nietrwałe. Labiryntem świata z wiarą i wątpliwościami

środa, 5 marca 2008

wspólna teraźniejszość

Inny człowiek staje wobec mnie poprzez jakieś roszczenie, w którego następstwie powstaje we mnie poczucie zobowiązania. Świadomość tego, że drugi jest obecny, dopełnia sie jako świadomość roszczenia - roszczenia, które zobowiązuje. Oto do moich uszu dochodzi twoje pytanie. Jest chwila ciszy, wspólnej teraźniejszości. Oczekujesz na odpowiedź. Trzeba dać odpowiedź. To trzeba jest istotne. Dzięki niemu i w nim jesteś przy mnie obecny.

ks. Józef Tischner, Filozofia dramatu

niedziela, 2 marca 2008

wydanie

Czy to możliwe, żeby kochający Ojciec, który jest samą miłością, mógł wydać na śmierć swojego Syna? Czy to możliwe, żeby Bóg żądał od ojca zabicia syna? Nie wchodząc głębiej w interpretację historii Abrahama i Izaakaa, chcę podkreślić dwa momenty. Abraham, który cierpi na myśl o wydaniu własnego syna na śmierć, i Izaak, który boi się śmierci, ale idzie posłusznie z ojcem, bo mu ufa, są w tej historii obrazem Boga. Przechodząc do tego, co się dzieje z Jezusem: Bóg nie pozostaje poza - czy ponad - tą śmiercią, ale sam idzie na śmierć w swoim Synu.

ks. Tomasz Węcławski, Pascha Jezusa

czwartek, 28 lutego 2008

ewolucja



Miałem sie nie wyłamywać, ale nie wytrzymałem. Bo rysunek pokazać muszę.
Podpis dać? Niech będzie:

Kierunkowa zmiana poprzez niekierunkowe chaotyczne przyrosty.

To nie moje. To "generatora definicji" Dzięki, RW!


środa, 27 lutego 2008

powtórka


Nigdy się nie powtarza tych samych grzechów. Nawet wtedy, gdy wyznanie win ubieramy w takie same słowa, zawsze dotyczą one nowych faktów. Nie ma nic dziwnego, że się potykamy na tych samych progach, bo przez te same progi każdego dnia musimy przechodzić. Ci sami są nieznośni bliźni, których mamy kochać, te same nużące, codzienne obowiązki, to samo zmęczenie, te same zakorzenione w nas nawyki i nałogi - jednym słowem powtarzające się sytuacje, w których czasem zwyciężamy, a czasem ulegamy. Sakrament pojednania broni nas przed rutyną zła i kapitulacją. Słabe w naszym życiu miejsca przez ten sakrament wystawiamy na działanie Boga. Jest w akcie pokuty zawarta modlitwa Psalmisty: «Stwórz, o Boże, we mnie serce czyste i odnów w mojej piersi ducha niezwyciężonego» (Ps 51). Jest to jedna z modlitw najczęściej wysłuchiwanych. Bóg-Stwórca wkracza w nasze wysiłki i nas uzdrawia.

ks. Adam Boniecki, Alibi grzesznika, „Tygodnik Powszechny”

poniedziałek, 25 lutego 2008

ciepło

Kiedy wróciłem do domu dzień po ogłoszeniu wy­ników z egzaminu do liceum, zastałem tatę w bujanym fotelu, opróżniającego butelkę. Wtedy odbyliśmy jedyną rozmowę, któ­rą można by nazwać metafizyczną.

– Duży już jesteś, synku – był wstawiony i mówił, jakby przeżuwał resztkę zimnego obiadu. – Ależ ten czas leci.

– No, leci, tato.

– Ani się obejrzę, a już będziesz na studiach. No, no – pokręcił głową – wyrosłeś i zmądrzałeś.

Gdybyś wiedział, jak bardzo, pomyślałem, ale nie powiedziałem ani słowa. Pijany ojciec nie prowadził rozmowy, Chciał być wysłuchany.

– Chciałbym zobaczyć, jak ułożysz sobie życie. Chciałbym, żebyś miał dużo dziewczyn, tak, dużo dziewczyn. A co, myślisz, że ja ślepy jestem? Życzę ci ich nie tylko dla twojej przyjemności, chcę, żebyś nabrał doświadczeń i mądrze sobie wybrał żonę. Tylko żebyś mnie dziadkiem za wcześnie ni c zrobił. – Napełnił szklankę. – Zresztą zmądrzejesz, to zobaczysz. Ale wnuka to jeszcze bym chciał. Zobaczymy. Może doczekam. Może zaciągnął – nie stracę całkiem ciepła.

Ostatnie słowa powiedział wyraźniej, pewno chciał, żebym dobrze je zrozumiał. Nie zrozumiałem.

Masz mnóstwo ciepła powiedziałem i zrobiło mi się głupio. Nie tylko trafiłem kulą w płot. Płot runął.

Och, nie ojciec się uśmiechnął. Pomyślałem sobie dzisiaj, że życie to nieustanna strata ciepła. Noworodek ma temperaturę ciut, ciut wyższą od normalnego człowieka. Staruszek ma kilka kresek mniej, a potem przychodzi na niego taki dzień, że ciepło traci zupełnie i nabiera temperatury otoczenia. Każdego z nas to czeka, więc mnie też. Pociągnął ze szklanki, jakby wódka z sokiem jabłkowym mogła przedłużyć życie. Strata ciepła ma sens podwójny wyjaśnił. Pierwszy to taki, że umieramy. Drugi, cóż, rzecz bardziej skomplikowana. Przyszła mi do głowy, kiedy patrzę na ciebie. Jesteś mądry, ale naiwny. Chcesz kochać, ale nie umiesz. W twoim wieku byłem taki sam. Wtedy jesteśmy gorący. Chce nam się różne rzeczy robić, przytulilibyśmy całą kulę ziemską. Potem, z czasem, no różnie bywa. Stygniemy, potem okazuje się, że praca ważniejsza niż miłość, sztuka niż człowiek. I budzisz się nagle kompletnym pierdzielem bez serca nawet dla siebie samego. Obrzucił mnie badawczym spojrzeniem. W ten czy inny sposób tracimy ciepło przez całe życie.

Nie wiedziałem, co mam odpowiedzieć, i żal mi było taty. Niewiele zrozumiałem z tego, co powiedział. Miałem wówczas własne mądrości i byłem zdania, że tato pieprzy dyrdymały, bo się upił.

Idź, idź rzekł nagle. Posłuchaj muzyki, co się będziesz nudzić.

Zrobiło mi się przykro, poszedłem, ale nie włączyłem wieży. Zastanawiałem się, czy mogę ojcu pomóc. Nic nie przyszło mi da głowy. No nie, myślałem, tak bardzo się myli. Śmierć to przecież nic strasznego.

Obudziłem się w środku nocy, przejęty myślą, że tato jednak umarł we śnie. Wślizgnąłem się do sypialni rodziców, mama leżała na plecach i chrapała przez nos. Ojciec spał w najlepsze.

Powyżej portret czuwał nad jego snem.


(…) W środku nocy gwóźdź wbity dziesięć lat wcześniej nie wytrzymał i portret spadł ze ściany. Obraz uderzył śpiącego ojca w skroń i zabił na miejscu.



Łukasz Orbitowski, Tracę ciepło