Zdaje mi się, że cała wiedza o moim życiu pochodzi z książek
Jean-Paul Sartre, Mdłości

poniedziałek, 15 listopada 2010

tatrzańskie chędożenie

Spiski. Przygody tatrzańskie
Wojciech Kuczok
wydawnictwo: WAB
stron: 280

Czekałem na nią dwa i pół roku. Gdy tylko na listkach okładki poprzedniej wyczytałem, że piszę się kolejna, w dodatku o moich ukochanych T., co tydzień biegałem do księgarni z zapytaniem czy już jest, czy może słyszeli, a kiedy?... I oto pojawiła się. Jeszcze nie ma jej poza Empikiem, a ja już ją mam. Ostatnie dwa tygodnie to dla mnie wyczekiwanie... Mam. Mam! Nigdy tak nie miałem z książką; nawet Zafon nie sprawia mi takiej radości, choć czytam też jednym tchem. Ale Kuczok to dla mnie uczta intelektualna. Mam. Kupiłem.
Trzymam w plecaku. Myślę o niej. spotykam się z T., przedłużając czas otwarcia pierwszej strony. Szanuję rozmówcę, oddalam tę chwilę, świadomie, aby nieco rozbudzić, podniecić (?!) się momentem, gdy ją rozbiorę i zacznę smakować po kawałku. Łapczywie. z zachłannością.
Idę do TL. Z zamiarem czytania. Kawa, lejący się brownies. A myśli leją się i skapują do plecaka. Tam leży ona. Tramwaj. Nie mogę doczekać się fotela w mieszkaniu. Wyjmuję, otwieram... i biję się z myślami: może zamknąć, bo uleci mi jej zapach? nie, nie mogę wytrzymać... czytam, pochłaniam. Tak, spędzę z nią noc...

cdn...

poniedziałek, 27 września 2010

w końcu ktoś mnie rozumie...

Kolekcjonowanie książek przypomina akt masturbacji - odbywa się w samotności - powiada Umberto Eco. Jest to myśl prosta i celna jak ejakulacja. Zbieranie książek ma też, jak sądzę, jeszcze tyle wspólnego z masturbacją, że pozostaje po niej bezbrzeżny smutek. Nie jestem jakimś namiętnym kolekcjonerem, mówię to raczej intuicyjnie, ale imaginuję sobie, że kolekcjoner, spoglądając na swoje półki uginające się od woluminów, musi czuć ów bezbrzeżny smutek, a przynajmniej melancholię. Jak ktoś tak zaciekle kolekcjonuje książki jak Eco, musi być już mocno wyczerpany, poza tym kolekcjonowanie czegokolwiek to jest zajęcie rozpaczliwe, podnieca nas właściwie tylko wtedy, gdy wykonujemy nerwowe bądź systematyczne ruchy w celu znalezienia tego unikatu, którego nam do kolekcji brakuje, wpadamy w rozpacz, gdy kolekcja staje się kompletna, a potem umieramy ze świadomością, że ktoś tę cenną kolekcję roztrwoni. Względnie umieramy niespełnieni i też pełni rozpaczy, bo do osiągnięcia pełni zabrakło nam jednej rzadkiej sztuki, bez której kolekcja traci sens. Tak czy inaczej - na końcu zawsze jest klęska, to rzeczywiście tak jak z masturbacją. Pozbądźmy się jednak złudzeń w jednej kwestii, tym się różni masturbacja od kolekcjonowania książek, że masturbacja ma przed sobą wielką przyszłość, kolekcjonowanie książek - chyba niekoniecznie.

Tym zawiłym wywodem zmierzam do tego, że przeczytałem właśnie absolutnie obłędną książkę, a Umberto Eco jest jednym z jej twórców - cytat na początku tego felietonu właśnie z tej książki pochodzi. To znaczy uściślam: książka ta będzie obłędną lekturą jedynie dla tych, którzy - będę się trzymał metafor cielesnych - nad proste rypanie przedkładają niejaką finezję sztuki miłosnej. Jest ona poświęcona bowiem pewnej niebezpiecznej dewiacji, schorzeniu, które stoi z pewnością za rozpadem niejednego związku, jest ta książka mianowicie poświęcona miłości do zadrukowanego papieru.

Lektura owa, to zapis rozmów, jakie przeprowadzili ze sobą Jean-Claude Carriere i Umberto Eco, ma ona dla nas tytuł orgazmatycznie optymistyczny: "Nie myśl, że książki znikną". To jest "Pieśń nad pieśniami" na cześć - tym razem nie zmysłowego ciała, ale nadpleśniałego papieru. Nad "Pieśnią nad pieśniami" ma jeszcze tę zaletę, że jest bardzo dowcipna i pełna anegdot.

Dla mnie woń książki - tej prosto z drukarni, jak i starej, nawet nieco nadgniłej, to obok zapachu pasty do podłogi i smoły chyba najpiękniejsze zapachy. Wcale nie ironizuję, zapach książki, pasty i smoły budzą w mojej głowie, poprzez zmysł węchu, ważniejsze konotacje niż zapach fiołków w Neapolu, że pozwolę sobie na lekką trawestację pewnego znanego cytatu.

Już od dawna słyszę, że książki się kończą, że za chwilę nie będzie książek papierowych, będą tylko e-booki czytane na tabletach, a tymczasem książki wciąż są i jest ich coraz więcej. Oczywiste jest, że mamy do czynienia z kryzysem czytelnictwa, z pewnością jednak nie mamy do czynienia z kryzysem wydawania książek. Im mniej książek ludzie czytają, tym więcej ich się wydaje - niebrzydki paradoks.

Bo drukowane książki są jak Belgia - od kiedy pamiętam, Belgia nieustannie się rozpada, od kiedy nauczyłem się czytać, książki nieodwołalnie wymierały, tymczasem Belgia trwa uparcie i trwają też książki. A co się stało, dajmy na to, z dyskietką? Gdzie jest kaseta VHS? A kaseta magnetofonowa? Wszystkie te rewolucyjne wynalazki po krótkim, choć burzliwym życiu znalazły się na śmietniku historii myśli ludzkiej. Drukowana książka trwa od ponad 550 lat. Kto pamięta - oprócz maniaków oczywiście - nazwisko wynalazcy kasety magnetofonowej? Każdy zaś - prócz milionów zatwardziałych analfabetów, ma się rozumieć - pamięta doskonale nazwisko faceta, który wypuścił pierwszą drukowaną książkę, w tamtych czasach dość duży bestseller swoją drogą. Bo doskonałość książki, powiadają Carierre i Eco, polega na tym, że nic lepszego wymyślić się nie da, nic doskonalszego służącego do czytania, oczywiście. Książka jest bowiem jak koło - lepszego koła, jeśli chodzi o kształt, wymyślić się nie da. A bez koła żyć nie potrafimy, tak jak bez pisma i książek.

Właściwie to jedyny, choć monstrualny problem z książkami polega na tym, że jest ich zdecydowanie za dużo. Żyjemy w zdumiewającym świecie, w którym co prawda wszyscy odwracają się od tradycyjnych drukowanych książek, a jednocześ-nie książek wciąż przybywa. W średniowieczu, jak podaje Eco, wybitnie zaopatrzona biblioteka składała się maksymalnie z czterystu woluminów. Dziś to jest śmieszna liczba, pokażcie mi bibliotekę, która ma czterysta książek, tyle to ja powinienem usunąć z mieszkania, bo nie mam miejsca na nowe. Ale o ile średniowiecznemu mądrali wystarczało przeczytać te czterysta ksiąg, żeby być największym erudytą w królestwie, dziś przeczytanie choćby czterech tysięcy książek nie załatwia sprawy. Ujmę rzecz opisowo: dziś nawet największy erudyta, głusząc laskę swoją wiedzą z przeczytanych książek, może się przykro potknąć. Bo nie czytał, dajmy na to, Janusza Leona Wiśniewskiego i Małgorzaty Kalicińskiej, a dziewczyna zna ich na wyrywki, nie zapoznał się z fundamentalnym dziełem doktora Dukana "Nie potrafię schudnąć" - ona się zapoznała wnikliwie, on ze swoim Kierkegaardem czy innym Dostojewskim, na których stracił trzy dioptrie, leży przy niej i kwiczy. Co to znaczy? Tylko tyle, że dziś po prostu nie można być erudytą, nie ma na to szans. Można być erudytą w wąskiej dziedzinie, erudytą w ogóle - nie sposób. O ile kiedyś całego życia wystarczyło na to, by przeczytać wszystkie istniejące na świecie książki, i to po kilkakroć, jeśli się miało szczęście nie zostać ofiarą czarnej ospy, to dziś, nawet gdybyśmy odżywiali się wyłącznie rybami gotowanymi na parze i warzywami, nie pili, nie palili i uprawiali jogging dla zdrowia - nijak nie zdążymy przeczytać nawet setnej części książek, jakie napisano. Mam tu na myśli jedynie książki, które warto przeczytać, nie liczę tych niewartych lektury.

I ja, rozkoszując się książką przekonującą, że książki nie znikną, mam jednocześnie dojmująca świadomość, że coraz szybciej znika czas, który powinien być nam dany na te lektury. Im bardziej książek przybywa, tym szybciej życia ubywa, jakoś mi się ta zależność nie podoba.

Krzysztof Varga, Książki nie zginą, Duży Format

czwartek, 13 maja 2010

wątpienie

W relacji z Tobą czułem się oszukany, bo winą za niemożność nawiązania z Tobą kontaktu, niezdolność do usłyszenia Twej odpowiedzi na modlitwie, obarczany byłem zawsze ja. Pozostawało uczucie olbrzymiej niemocy, które samo w sobie byłoby jeszcze do zniesienia. Tym, co w sensie teologicznym najrzadziej mnie przygnębiało, było poczucie odrzucenia; nie zostałem „zaakceptowany”, a im bardziej inni mówili mi – często z błyszczącymi z radości oczyma – że są „akceptowani”, zostali wysłuchani lub mają z Tobą jakiegoś rodzaju kontakt, tym ciężej było mi na duszy. Pytanie, które zadawałem sobie ze strachem, brzmiało: Boże, czemu ukrywasz przede mną swoje oblicze?… Czułem się z Tobą jak w pułapce – wszyscy ważni dla mnie ludzie nie okazywali wątpliwości w to, że istniejesz i że zawsze można się do Ciebie zwrócić, że jesteś wyrozumiały, łaskawy, sprawiedliwy a nawet „kochany” i „miłosierny” (…) a jednocześnie dla wszystkich było oczywiste, że ten, kto nie potrafi do Ciebie dotrzeć, musi mieć coś na sumieniu.

Tilman Moser, Gottesvergiftung

poniedziałek, 26 kwietnia 2010

jak się dziś czujesz?

Jonathan wspinał się w górę, jakby pokonywał schody latarni morskiej. Ich dom przypominał wieżę, uwodzącą białymi ząbkami stopni, która bokami przylegała do ścian sąsiednich domów. Przez ostatnie: dni pokonał schody tyle razy, że w łydkach narosło napięcie. Tymczasem komórka, ukryta pod łóżkiem w małżeńskiej sypialni, wciąż milczała. Przychodziły  esemesy od Stefana, jakieś pytania od matki, zabawna uwaga od ojca – ale Andrea od balu sylwestrowego nic nie napisała.

Gdyby wsłuchał się w ton esemesów, które jej wysyłał, uznałby, że przypomina siebie samego z końca szkoły średniej. Wtedy sądził, że godność jest sprawą drugorzędną wobec uczuć, a kobieta, którą kocha, na pewno to zrozumie. Od tego czasu pojęcie „kobiety, którą kocha” ewoluowało, rozciągając się również poza obszar pożądania. Zabarwiła je też na poły gorzka, na poły zabawna konstatacja, że nie ma kochania bez gry, nie tylko wstępnej.

Teraz postępował, jakby cofnął się w rozwoju. I, o dziwo, momentami znajdował w tym masochistyczną przyjemność. Bujał się na huśtawce, raz wyrzucając nogi do góry, raz chowając je pod siedzenie, ręce coraz lżej ściskały sznury, w brzuchu zaciskała się i rozwierała pulsująca kula. Ten ruch odbierał mu rozum. Tak jak w dzieciństwie, gdy ścigał się z kolegami, który pierwszy zrobi huśtawką obrót o trzysta sześćdziesiąt stopni, teraz czuł, że buja nim coraz mocniej – to górę, to w dół!

Podczas gdy on sprawdzał co chwilę, czy kobieta, którą kocha (tym razem bez cudzysłowu), rzuciła mu choćby okruch wzajemności, Megi z dziećmi zdejmowała ozdoby z choinki. Było im przy tym tak wesoło, jak zawsze. Od czasu kiedy Jonathan powiedział im, że w Szwecji śpiewa się drzewku pożegnalne pieśni, Antosia, Tomaszek i Megi co roku usiłowali wymyślić jakąś godną ich choinki pieśń. Jonathan zszedł na dół w momencie, gdy jak zwykle dali za wygraną i zaczęli się wydzierać „Wlazł kotek na płotek”. Chichotali, a suche igły spadały, potrącane przez ich splecione ręce, gdy krążyli wokół drzewka.

– ...i mruga!... – darł się Tomaszek, aż się wywrócił.

Megi zatrzymała się, by go podnieść, sama słaba od śmiechu.

– Oj, śpiewaj, głupku! – zdenerwowała się Antosia, dla której rytuały były bardzo ważne.

– Mamo, ona mówi na mnie „głupek”. –Tomaszek wyciągnął oskarżycielski paluszek.

– Antosiu! – Megi nie miała zbyt srogiej miny.

W tym momencie zobaczyła Jonathana.

– Chodź, pomóż – jęknęła, podciągając w górę roześmianego synka.

– Głu-pek, głu-pek – skandowała Antosia w stronę brata.

– Nie mów tak – powiedział odruchowo Jonathan.

Podszedł i postawił na nogi Tomaszka, a gdy wziął go za rękę, przeraził się, jaka była mała i krucha. Schował ją w swojej i pochwycił miękką jak łapa szczenięcia dłoń Antosi. Megi złapała dzieci z drugiej strony i otoczyli kręgiem choinkę.

Jonathanowi zachciało się płakać, więc przycisnął twarz do gałęzi i syknął: „Auu!”, a oni się roześmiali.

Jonathan zamieszał w garnku, szorstko trącając kłodowate marchewki. Gęste podniosło się z dna. Krupnik nauczył się gotować od matki, która była Polką (kiedy mówił na nią „matka Polka”, bardzo się denerwowała). W piecyku piekł się kurczak w sosie piwnym, specjalność Nicka, angielskiego męża matki. Na deser miały być, francuskim zwyczajem, sery.

Jonathan uciekał w gotowanie od czasu, gdy cisza ze strony Andrei stała się nie do wytrzymania. Zaliczył już etap nadziei, że do niego napisze, niepokoju, czy coś jej się nie stało, strachu, czyjej nie obraził, wściekłości, że tak go traktuje, gorączkowego wymyślania sposobów „przypadkowego” jej zobaczenia. Teraz przyszła faza tępej rozpaczy.

Dzieci miały zimowe ferie, jego kurs pisania miał się wznowić po przerwie. Megi pracowała ostatnio wyjątkowo długo, zaś Antosia podłapała zaziębienie, które płynnie przeszło na jej brata. Jonathan tkwił z gorączkującymi dziećmi w domu, uwiązany, bo niańka wyjechała akurat do Polski.

Podawał lekarstwa, gotował, wciskał niejadkom jedzenie, czytał im, a kiedy zasypiały na krótkie, przerywane zatkanym nosem drzemki, sprawdzał, czy nie przyszedł esemes od Andrei. Dopóki dzieci czuły się marnie, chował w sobie frustrację i przekuwał ją na cierpliwość, ale kiedy się ożywiły, opadł z sił.

Gdy pewnego dnia Tomaszek, wciąż marudny i nękany katarem, podszedł i zaczął go ciągnąć za tiszert, domagając się zabawy, Jonathan, który akurat wyjmował naczynia ze zmywarki, poczuł, że ciężar wiszącej u jego stóp małej figurki jest nie do wytrzymania. Wyjął ze zmywarki filiżankę i z całej siły grzmotnął nią o podłogę.

Tomaszek zastygł, patrząc na ruch jego dłoni, pióropusz ostrych kawałeczków. Po długiej chwili przemógł strach i zacząć płakać.

Antosia zbiegła z góry i stanęła w progu, przypatrując się sowimi oczami bratu i ojcu. Jonathan wciąż tkwił nad skorupami filiżanki, z białą twarzą i zaciśniętymi pięściami, Tomaszkiem trząsł płacz, coraz mniej dziecięcy, coraz bardziej zwierzęcy.

Jonathan nie potrafił się zmusić, by go przytulić, jakby się bał, że gdy go weźmie na ręce, dziecko rozpadnie się jak filiżanka. To Antosia podbiegła do brata i objęła go, a on wczepił się w nią kurczowo rękami.

– Tatusiu?... – wyszeptała dziewczynka. Jonathan zakrył twarz dłońmi.

– Przepraszam, przepraszam...

Czuł się jak po wypadku. Gdyby krzyknął: „Mam okres!”, i tak by nic z tego nie pojęli. Naprawdę miał ciężki okres – warowania, aż odezwie się do niego kobieta Simona, suka w czerwonej sukience, przyczyna tego, że jego dzieciom było z nim źle.

Gdy przyszła sobota, Megi przejęła stery domowe, a Jonathan udał, że złapał od dzieci przeziębienie. Czuł się połamany – chciało mu się płakać, nie jadł, zapominał pić. Kiedy spał, spał jak kamień. Błogosławiony był sen, okropna pobudka, gdy znów nacierały na niego natrętne obrazy – magia potajemnych spotkań, najlepszy w życiu seks, podniebna, gwiezdna beztroska. I myśl, że wszystko przepadło. Już nie miał Andrei. Bawiła się gdzieś, z kimś nowym, lepiej ustawionym niż on.

Potem przyszedł okres tępego otumanienia, który zawiódł go do kuchni. Skoro nie mógł uciec z domu, postanowił odkryć jego twórczy aspekt – gotowanie. Namaszczał ziołami kurczaka i zaklinał w duchu wszystkich, którzy mogli mu wysłać esemesy, by tego nie robili – z wyjątkiem Andrei. Chwile, gdy z bijącym sercem otwierał: kopertkę, by natknąć się na głupi dowcip Stefana, należały do najgorszych.

Nadchodząca wiosna rozklejała dzioby ptakom, które zaczynały śpiewać, ale Jonathana te dźwięki denerwowały. Czuł, że budzenie się innych do życia jest nie fair wobec tego, że on sam czuł się niezdrów (określenie wskazywało na to, że on sam był nie z tej bajki). Nie miał pojęcia, że rana zwana porzuceniem może być tak głęboka; nie był w stanie spłycić swoich doznań do tego, co proponował Stefan: kilku owocnych wypukań niezłej dupy, jaką była Andrea. A że się skończyło? Wszystko się kończy.

Dlaczego jego myśli nie zatrzymywały się na tej konstatacji, dając wytchnienie umysłowi i dumie? Niestety, nie zatrzymywały się. On, behawiorysta z zamiłowania, wykazał nieoczekiwanie zacięcie wiertnicze i drążył szyb domysłów, dopóki nie poczuł, że leci głową w dół.

Dlaczego go rzuciła, i to bez słowa? Czy jest kiepski, a jeśli tak, to gdzie – w łóżku, w życiu, w rozmowie? Obrazy ich spotkań stawały mu przed oczami, zaciemniały przednią szybę samochodu, gdy prowadził. Potrząsał głową, jak pies, którego zaczął przypominać – kudłaty, najeżony, z głodnym spojrzeniem.

Odkrył w tym czasie dziwne zależności, na które wcześniej nie miał okazji zwrócić uwagi. Takie jak to, że ratowała go rutyna. Choćby nie wiem jak zmięty wyszedł z domu, by odwieźć dzieci do szkoły, wracał stamtąd w lepszym stanie – koiły go przelotne rozmowy, a spojrzenia kobiet, dla których był jednym z niewielu mijanych o tej porze mężczyzn, łagodziły ból.

Mimo to czuł się chory. Był na przymusowym odwyku, bez środków znieczulających i pomocy terapeuty. Stefan, chociaż się starał, nie umiał postawić się w jego sytuacji, bo dla niego kobiety były efektownymi ciuchami, ciągle przymierzał nowe. Z ojcem ani matką Jonathan nie potrafiłby o tym rozmawiać. Jeśli ktoś miał go zrozumieć –to tylko Megi.

Jonathan wymienił parę uwag powitalno-pożegnalnych na szkolnym parkingu i wsiadł do samochodu. Patrzył na rozchodzące się do swoich aut kobiety i uświadomił sobie, że on sam plącze się wśród dorosłych jak bezbronny nastolatek. Ból wdzierał się w jego ciało bez żadnych ograniczeń.

Ale teraz miał dzieci! Ta myśl spadła na niego tak nagle, że aż się wyprostował.. Przez chwilę nie mógł pojąć, co ta konstatacja ma znaczyć, wreszcie do niego dotarło. Przekręcił kluczyk w stacyjce i wyjechał zbyt szybko z parkingu.

Gnał przed siebie, zły na czerwone światła, mijał starców w autach, sarkając na „kolejki ślimaków”, gnał, szkarłatny na twarzy, samochód strażacki z gotującymi się wnętrznościami i gorączkową myślą: „Musi mi powiedzieć, jestem dorosły, jestem ojcem, do kurwy nędzy!”

Kiedy wyhamował, nie było jeszcze dziesiątej. Zajrzał w okna Andrei i zobaczył, że w sypialni zasłona jest wciąż do połowy zaciągnięta – znak, że była w łazience. Skulił się odruchowo, gdy zobaczył wychodzącego Simona. W prochowcu, z teczką, wyglądał dostatnio; Jonathan strzepnął nogawki dżinsów, jakby miał moc nadania im kantów. Chwilę obserwował go we wstecznym lusterku, a gdy Simon zniknął za rogiem ulicy, Jonathan wysiadł z samochodu.

Już miał nacisnąć dzwonek domofonu, gdy z klatki schodowej wyszła starsza pani w chustce a la królowa Elżbieta i przytrzymała mu drzwi. Podziękował, nieco oszołomiony. Nogi zaniosły go na drugie piętro, gdzie pozostało mu tylko nacisnąć dzwonek.

– No, co tam? – zapytała Andrea, stając w drzwiach bosa, owinięta tylko ręcznikiem.

Miał jej wszystko wywalić, rzucić w twarz, ale zdołał tylko przejść przez próg. A gdy położyła mu rękę, tę swoją chłopską, odstającą od subtelnej całości dłoń na rękawie kurtki, złapał ją wpół, wniósł do pokoju i rzucił na kanapę. Rozpięła mu rozporek i pomogła zsunąć spodnie, ale tylko do połowy ud, bo członkiem już wbijał się w aksamitną cipkę, otoczoną starannie przystrzyżonymi włosami, już się w nią wsuwał i wychodził do połowy, aż zaczęła krzyczeć, a on pchnął ją jeszcze od środka kilka razy i wyrzucił z siebie nabój strachu i szczęścia, odrzucenia i rozanielenia.

Nie zdążyli potem porozmawiać, bo Andrea bała się, że Simon może wrócić, to było koszmarnie nieostrożne, co zrobili, w dodatku bez prezerwatywy, na szczęście brała pigułki, no i miała akurat okres. Kanapa lepiła się od spermy i krwi, gdy znów się w Andrei zatopił, wylizywał łechtaczkę, aż jęczała jego imię.

Wracał potem, a zalewające go fale błogości mieszały się ze smakiem miesięcznej krwi w ustach, ból głowy z zazdrością o to, że Simon ma ją taką ciągle. Zmęczenie i podniecenie splotły się, nie pozwalając mu do końca cieszyć się tym, co przed chwilą zrobił. Był to jeden z tych dziwnych lotów – pozbawiony lekkości, bąbelków, ekstazy. Trudny, kulawy lot. Ale lot.


Grażyna Plebanek, Nielegalne związki

środa, 14 kwietnia 2010

Doświadczanie

"Świadome przebywanie w górach jest zewnętrzną formą czegoś znacznie głębszego i znacznie ważniejszego niż tylko chęć aktywnego wypoczynku czy doznawania wrażeń estetycznych. Świadomie przeżywane góry wyzwalają w człowieku jego lepszą stronę. Bezinteresowność wysiłku już sama w sobie jest wartościowa. A Bezinteresowność ponawiana konsekwentnie jest częstokroć równoznaczna z silną potrzebą poszukiwania wartości przez doświadczanie siebie w niecodziennych warunkach. Jest jednak coś niezmiernie brutalnego i nieludzkiego, jeśli typowo ludzkie próbowanie siebie kończy się śmiercią..."

Michał Jagiełło

poniedziałek, 12 kwietnia 2010

The Glory of Poland

My first thought, hearing of the Polish tragedy, was that history’s gyre can be of an unbearable cruelty, decapitating Poland’s elite twice in the same cursed place, Katyn.

My second was to call my old friend Adam Michnik in Warsaw. Michnik, an intellectual imprisoned six times by the former puppet-Soviet Communist rulers, once told me:

“Anyone who has suffered that humiliation, at some level, wants revenge. I know all the lies. I saw people being killed. But I also know that revanchism is never ending. And my obsession has been that we should have a revolution that does not resemble the French or Russian, but rather the American, in the sense that it be for something, not against something. A revolution for a constitution, not a paradise. An anti-utopian revolution. Because utopias lead to the guillotine and the gulag.”

Michnik’s obsession has yielded fruit. President Lech Kaczynski is dead. Slawomir Skrzypek, the president of the National Bank, is dead. An explosion in the fog of the forest took them and 94 others on the way to Katyn. But Poland’s democracy has scarcely skipped a beat. The leader of the lower house of Parliament has become acting president pending an election. The first deputy president of the National Bank has assumed the duties of the late president. Poland, oft dismembered, even wiped from the map, is calm and at peace.

“Katyn is the place of death of the Polish intelligentsia,” Michnik, now the soul of Poland’s successful Gazeta Wyborcza newspaper, said when I reached him by phone. “This is a terrible national tragedy. But in my sadness I am optimistic because Putin’s strong and wise declaration has opened a new phase in Polish-Russian relations, and because we Poles are showing we can be responsible and stable.”

Michnik was referring to Prime Minister Vladimir Putin’s words after he decided last week to join, for the first time, Polish officials commemorating the anniversary of the murder at Katyn of thousands of Polish officers by the Soviet Union at the start of World War II. Putin, while defending the Russian people, denounced the “cynical lies” that had hidden the truth of Katyn, said “there is no justification for these crimes” of a “totalitarian regime” and declared, “We should meet each other halfway, realizing that it is impossible to live only in the past.”

The declaration, dismissed by the paleolithic Russian Communist Party, mattered less than Putin’s presence, head bowed in that forest of shame. Watching him beside Poland’s prime minister, Donald Tusk, I thought of François Mitterrand and Helmut Kohl hand-in-hand at Verdun in 1984: of such solemn moments of reconciliation has the miracle of a Europe whole and free been built. Now that Europe extends eastward toward the Urals.

I thought even of Willy Brandt on his knees in the Warsaw Ghetto in 1970, a turning point on the road to a German-Polish reconciliation more miraculous in its way even than the dawning of the post-war German-French alliance. And now perhaps comes the most wondrous rapprochement, the Polish-Russian.

It is too early to say where Warsaw-Moscow relations are headed but not too early to say that 96 lost souls would be dishonored if Polish and Russian leaders do not make of this tragedy a solemn bond. As Tusk told Putin, “A word of truth can mobilize two peoples looking for the road to reconciliation. Are we capable of transforming a lie into reconciliation? We must believe we can.”

Poland should shame every nation that believes peace and reconciliation are impossible, every state that believes the sacrifice of new generations is needed to avenge the grievances of history. The thing about competitive victimhood, a favorite Middle Eastern pastime, is that it condemns the children of today to join the long list of the dead.

For scarcely any nation has suffered since 1939 as Poland, carved up by the Hitler-Stalin nonaggression pact, transformed by the Nazis into the epicenter of their program to annihilate European Jewry, land of Auschwitz and Majdanek, killing field for millions of Christian Poles and millions of Polish Jews, brave home to the Warsaw Uprising, Soviet pawn, lonely Solidarity-led leader of post-Yalta Europe’s fight for freedom, a place where, as one of its great poets, Wislawa Szymborska, wrote, “History counts its skeletons in round numbers” — 20,000 of them at Katyn.

It is this Poland that is now at peace with its neighbors and stable. It is this Poland that has joined Germany in the European Union. It is this Poland that has just seen the very symbols of its tumultuous history (including the Gdansk dock worker Anna Walentynowicz and former president-in-exile Ryszard Kaczorowski) go down in a Soviet-made jet and responded with dignity, according to the rule of law.

So do not tell me that cruel history cannot be overcome. Do not tell me that Israelis and Palestinians can never make peace. Do not tell me that the people in the streets of Bangkok and Bishkek and Tehran dream in vain of freedom and democracy. Do not tell me that lies can stand forever.

Ask the Poles. They know.
 Roger Cohen, The New York Times, 12.04.2010

środa, 17 marca 2010

100 tytułów BBC

Nowe wyzwanie, choć niezbyt jednak mobilizujące... Ale zawsze to coś...

1. Duma i uprzedzenie - Jane Austen
2. Władca Pierścieni - JRR Tolkien
3. Jane Eyre - Charlotte Bronte
4. Seria o Harrym Potterze - JK Rowling
5. Zabić drozdad - Harper Lee
6. Biblia
7. Wichrowe Wzgórza - Emily Bronte
8. Rok 1984 - George Orwell
9. Mroczne materie (seria) - Philip Pullman
10. Wielkie nadzieje - Charles Dickens
11. Małe kobietki - Louisa M Alcott
12. Tessa D’Urberville - Thomas Hardy
13. Paragraf 22 - Joseph Heller
14. Dzieła zebrane Szekspira
15. Rebeka - Daphne Du Maurier
16. Hobbit - JRR Tolkien
17. Birdsong - Sebastian Faulks
18. Buszujący w zbożu - JD Salinger
19. Żona podróżnika w czasie - Audrey Niffenegger
20. Miasteczko Middlemarch - George Eliot
21. Przeminęło z wiatrem - Margaret Mitchell
22. Wielki Gatsby - F Scott Fitzgerald
23. Samotnia (w innym tłumaczeniu: Pustkowie) - Charles Dickens
24. Wojna i pokój - Leo Tolstoy
25. Autostopem przez Galaktykę - Douglas Adams
26. Znowu w Brideshead - Evelyn Waugh
27. Zbrodnia i kara - Fyodor Dostoyevsky
28. Grona gniewu - John Steinbeck
29. Alicja w Krainie Czarów - Lewis Carroll
30. O czym szumią wierzby - Kenneth Grahame
31. Anna Karenina - Leo Tolstoy
32. David Copperfield - Charles Dickens
33. Opowieści z Narnii (cały cykl) - CS Lewis
34. Emma- Jane Austen
35. Perswazje - Jane Austen
36. Lew, Czarwnica i Stara Szafa - CS Lewis
37. Chłopiec z latawcem - Khaled Hosseini
38. Kapitan Corelli (w innym tłumaczeniu: Mandolina kapitana Corellego) - Louis De Bernieres
39. Wyznania Gejszy - Arthur Golden
40. Kubuś Puchatek - AA Milne
41. Folwark zwierzęcy - George Orwell
42. Kod Da Vinci - Dan Brown
43. Sto lat samotności - Gabriel Garcia Marquez
44. Modlitwa za Owena - John Irving
45. Kobieta w bieli - Wilkie Collins
46. Ania z Zielonego Wzgórza - LM Montgomery
47. Z dala od zgiełku - Thomas Hardy
48. Opowieść podręcznej - Margaret Atwood
49. Władca much - William Golding
50. Pokuta - Ian McEwan
51. Życie Pi - Yann Martel
52. Diuna - Frank Herbert
53. Cold Comfort Farm - Stella Gibbons
54. Rozważna i romantyczna - Jane Austen
55. Pretendent do ręki - Vikram Seth
56. Cień wiatru - Carlos Ruiz Zafon
57. Opowieść o dwóch miastach - Charles Dickens
58. Nowy wspaniały świat - Aldous Huxley
59. Dziwny przypadek psa nocną porą (również: Dziwny przypadek z psem nocną porą) - Mark Haddon
60. Miłość w czasach zarazy - Gabriel Garcia Marquez
61. Myszy i ludzie (również: O myszach i ludziach) - John Steinbeck
62. Lolita - Vladimir Nabokov
63. Tajemna historia - Donna Tartt
64. Nostalgia anioła - Alice Sebold
65. Hrabia Monte Christo - Alexandre Dumas
66. W drodze - Jack Kerouac
67. Juda nieznany - Thomas Hardy
68. Dziennik Bridget Jones - Helen Fielding
69. Dzieci północy - Salman Rushdie
70. Moby Dick - Herman Melville
71. Oliver Twist - Charles Dickens
72. Dracula - Bram Stoker
73. Tajemniczy ogród - Frances Hodgson Burnett
74. Zapiski z małej wyspy - Bill Bryson
75. Ulisses - James Joyce
76. Szklany kosz - Sylvia Plath
77. Jaskółki i Amazonki - Arthur Ransome
78. Germinal - Emile Zola
79. Targowisko próżności - William Makepeace Thackeray
80. Opętanie - AS Byatt
81. Opowieść wigilijna - Charles Dickens
82. Atlas chmur - David Mitchell
83. Kolor purpury - Alice Walker
84. Okruchy dnia - Kazuo Ishiguro
85. Pani Bovary - Gustave Flaubert
86. A Fine Balance - Rohinton Mistry
87. Pajęczyna Szarloty - EB White
88. Pięć osób, które spotykamy w niebie - Mitch Albom
89. Przygody Scherlocka Holmesa - Sir Arthur Conan Doyle
90. The Faraway Tree Collection - Enid Blyton
91. Jądro ciemności - Joseph Conrad
92. Mały Książę - Antoine De Saint-Exupery
93. Fabryka os - Iain Banks
94. Wodnikowe Wzgórze - Richard Adams
95. Sprzysiężenie głupców (również: Sprzysiężenie osłów) - John Kennedy Toole
96. Miasteczko jak Alece Springs - Nevil Shute
97. Trzej muszkieterowie - Alexandre Dumas
98. Hamlet - William Shakespeare
99. Charlie i fabryka czekolady - Roald Dahl
100. Nędznicy – Victor Hugo


Instrukcja obsługi:
1. Pogrub te tytuły, które przeczytałeś/-łaś.
2. Użyj kursywy przy tych, które masz zamiar przeczytać.
3. Podkreśl te książki, które kochasz/uwielbiasz/bardzo lubisz.
4. Wykreśl te tytuły, których nie masz zamiaru czytać, albo byłaś/-łeś zmuszona/-y przeczytać za czasów szkolnych i je znienawidziłaś/-łeś.
5. Umieść to na blogu.

piątek, 12 marca 2010

darcie pierza

Białe zeszyty
Sonia Raduńska
wydawnictwo: WAB
stron: 334


Czasem w księgarni zmuszony jestem wybierać. Rzadko to robię, częściej biorę wszystko, co wpada mi w rękę, co zaintryguje. Ale czasem wybieram. Ostatnio polecono mi Stachurę. Byłem niepewny: miałem wrażenie, że kończy się dobrze, a ja nie lubię tekstów dobrze zakończonych. Ale już chciałem to sprawdzić. Miałem też w rękach ostatnią Sylwię Chutnik, coś Hrabala i, wstyd się przyznać (?), Harrego Pottera. Spojrzałem jeszcze ostatni raz na półkę, spojrzałem wzrokiem osoby, która żegna się z wytęsknioną osobą, i zauważyłem „Białe zeszyty” Sonii Raduńskiej.
Gdy patrzę w półki, szukam schematami. Najczęściej wyszukuję serie, które już zacząłem, rzadziej kolory czy kroje okładek. Raduńska poszła serią: czytałem już wcześniej coś z Serii z miotłą. „Kazirodztwo” Christine Angot. Mocna. Drapiąca. Spojrzałem na czwarta stronę okładki. „Intymny dziennik dojrzałej kobiety, matki dwojga dzieci, która po śmierci męża próbuje uporządkować swoje uczucia”. Zaiskrzyło. Druga strona okładki: „Sonia Raduńska. Psycholog…” Poszedłem do kasy.
Ciągną mnie książki z psychologicznymi jazdami. Z książkami mam jak Kuczok z filmami:
Jeśli więc zamiast o filmie odważnym słyszę o dziele chorego umysłu, filmie odrażającym, zwyrodniałym, a jednocześnie wiem, że stoi za nim autor o znanym i sprawdzonym potencjale artystycznym – ogarnia mnie iście piekielna dociekliwość i spieszę do kina tym prędszej, im liczniejszy skonfundowany tłumek kinomanów podąża w stronę odwrotną. Nie żebym chciał ulżyć zboczonym popędom – wprost przeciwnie: jako że w Niebie chcę się znaleźć po śmierci, wolę je sobie zostawić jako niespodziankę; cóż bym miał za motywację do żywota bezgrzesznego, gdyby się Niebo okazało w kinie niefotogeniczne? Na piekło mogę sobie więc za życia popatrzeć, choćby dlatego, żeby mnie spróbowano zdemoralizować, żebym miał szansę się tym próbom oprzeć. Za prawienie morałów w kinie serdecznie dziękuję, nic bardziej nie podcina skrzydeł artyście niż chęć przyprawienia samemu sobie anielskich skrzydeł, chęć pokrzykiwania z ambony zamiast z reżyserskiego stołka.
Książka musi mnie boleć, musi drapać jak cyrkiel grzebiący w tętnicy w nadgarstku na nudnej lekcji matematyki. Książka musi orać życie aż do skały, odcinać miąższ mango do samej skórki, a nie zjadać je po kawałeczku.
Chwyciłem za „Białe zeszyty”. Miał być Stachura. Okazało się, że u Raduńskiej jest go aż zanadto. Nic nie ginie w przyrodzie… Jest też mój Preisner, Miles Davies, jest mój Jarrett, jest Jung, de Mello (kiedyś skosztuję).
Oczy tej małej, jak dwa błękity
Myśli tej małej, białe zeszyty
A On był dla niej jak młody Bóg
Żebyż on jeszcze kochać mógł...
napisze Osiecka, zaśpiewa Raz. Dwa. Trzy.
Cóż więcej pisać o książce? Jest tu już wszystko.
Czytając autoterapię Raduńskiej zastanawiałem się, na ile możliwe jest szczere pisanie dzienników, pamiętników, blogów? jeśli zakłada się, że białe zeszyty nie są ich jedynymi czytelnikami. Okazuje się że można.
Wciąż jest to ciało zasługujące na miłość i namiętność. Moje piersi są jak u młodej dziewczyny. Skóra jeszcze gładka i ciepła. Tęsknię.
Szczerość i otwartość Autorki jest tak naturalna, że w chwilach, kiedy miałem ochotę na krytyczną ocenę („przecież nie można tak myśleć!”, „a co z Twoimi dziećmi?”, „jesteś samolubna!”), strofowałem się i chwytałem za kolejne daty...
Z przemyśleń w lekturze: odkryłem całkowitą naturalną sprzeczność między słowami mężczyzny wypowiadanymi w ważnych rozmowach, w listach (przy kawie w Columbii...) a zachowaniem dnia następnego. I następnego. Naturalną - bo - zdaje mi się - powszechną. Zachowania takie, jakby miały tę rozmowę, list, słowa - unieważnić. Czytam - że kobieta czuje się niezrozumiana, że ma poczucie niezawinionej nieważności. Wiem - że dla mężczyzny jest to, paradoksalnie, postać przypieczętowania wypowiedzianych słów. Może: by pokazać jak one są ważne odbiega się od nich, obiera przeciwny kierunek, gdyż stają się przez to wyjątkowe, niepospolite, świąteczne... Dziwny sposób, ale przekonujący dla niego. Dla mężczyzny. Mężczyzna musi to sobie udowadniać. Czytam dalej:
„Manipulowanie bliskością”, czyli naprzemienne zbliżanie i oddalanie w bliskiej relacji jest naturalną skłonnością mężczyzzny. Że jest bardzo naturalne, że skłopotany mężczyzna udaje się do „jaskini na odosobnienie i nie nalezy go wtedy zaczepiać! Że kiedy wyrusza ode mnie do siebie, mam go nie ścigać (bo tym mocniej będzie się odsuwał). On wróci - potrzebuje tylko przestrzeni i czasu dla siebie! I że kiedy ja mówię bliskiemu mężczyźnie o swoich trudnych uczuciach czy kłopotach, on naturalnie poczuje się obwiniany (oskarżany!) lub będzie chciał mi problemy rozwiązywać.
Prawdziwe.
I jeszcze odkrycie: doświadczenie płaczu totalnego. Z dopowiedzeniem: nie mając żadnego wsparcia. poza wsparciem w samej sobie.
Polecam wszystkim tym, którzy w codzienności drą pierze swoich ograniczeń. I próbują upchać jej w przytulną poduszkę.

wtorek, 9 marca 2010

spowiedź rozłożona w czasie


Harar
Radosław Kobierski
wydawnictwo: WAB
stron: 249

Widzi pan, bo ja nie chcę o tym mówić. Ja nie potrafię o tym mówić. Ja bym chciał, żeby ludzie to przeczytali. Żeby pan to przeczytał. I to najlepiej w jakiejś powieści. W jakiejś fikcji. Nie żebym sam to napisał, tylko żeby pan to znalazł w czymś, co odkryłem u kogoś. To dlatego czytam tyle depresyjnych, fikcyjnych historii. To dlatego nie potrafię często znaleźć takiej historii, która mi odpowiada. Która mi opowiada. Mnie. To dlatego lubię „Harar”. „Senność”. „Gnoja”.
Chcę żeby ludzie, żeby pan to przeczytał. I żeby się ludzie, pan - litowali. Żebyście się litowali, bo nic się nie da zrobić.
I żebym ja mógł patrzeć jak to czytacie. Żebym widział - może przez moje łzy - wasze łzy, jak będziecie to czytali. Jak będziecie odkrywali tę beznadzieję. Dlatego lubię jak ludzie czytają to, co ja czytam, jak ludzie mnie od-czytują. Odkrywają. Jak ludzie widzą mnie w tej beznadziei i - nic nie mogą zrobić...

Po raz kolejny, piąty chyba - przeczytałem „Harar” Kobierskiego. Od jakiegoś czasu mierzyłem się, by zacząć pisać o książkach, a nie prze-pisywać je. „Harar” mnie do tego zmusił. Zawsze bałem się, że blog będzie ewidentną formą realizowania mojego ekshibicjonizmu. Spowiedź rozłożona w czasie - powie Kobierski. Dlatego przez dwa lata nie pisywałem, a jedynie prze-pisywałem. Nic to nie dało. Mój wybór tekstów i tak (za) wiele mówił o mnie. Niektórzy Czytelnicy nawet dziwili się, że takiego wyboru może dokonywać facet...

Więc zaczynam pisać. I zaczynam z grubej rury. Od „Hararu”. Od książki, która wiele mówi o mnie. Sam nie wiem co mówi, więc nawet Ci, którzy mnie znają, nie będą (chyba) w stanie odkryć podobieństw. Ale wiem, że mówi. Czuję to.

„Harar” czytywałem w różnym okolicznościach i pozycjach. W pracy, na leżąco, gadając z klientami przez słuchawki, w tramwaju, w pociągu, ostatnio - w autobusie, w depresji, zamyśleniu, przed snem i po sesjach. Łykałem ją, nie czując nasycenia. Trawiąc słowa, które grały we mnie, gdyż na tę grę pozwalałem. Od „Hararu” zaraziłem się słowo-twórstwem, grą, która z liter tworzyła sensy. Potem poszedł Kuczok, Myśliwski, Klimko-Dobrzaniecki, ostatnio Chutnik.

Ciekawe dla mnie było to, że w kilka dni po każdej lekturze „Hararu” zapominałem, o czym była. Wyparcie? Że niby książka jest dla mnie znacząca? że mówi o mnie to, czego nie chcę, by mówiła? Być może. Może być. Ale z tego powodu mam motyw, by czytać ją po raz kolejny i kolejny. Tak też było tym razem.

Lubię egzemplarz który posiadam. Pokreślony długopisem, jeszcze z czasów, gdy po książkach kreśliłem długopisem a nie zakreślaczem. Ale kreślony nie tylko przez mnie. Także przez tych, którzy ją ode mnie pożyczali. Wstydziłem się ją pożyczać. Bałem się, że ten, kto ją będzie czytał, znajdzie zaznaczone fragmenty i będzie się zastanawiał dlaczego wybrałem właśnie je.

Odkrywali. I co z tego?

Okładka - żadna nie oddaje tak sensu i treści książki, jak ta. Dorosły facet leżący nago w starej drewnianej dziecięcej kołysce. Leżący, albo - wciśnięty. Przez kogo? Przez życie? matkę? chorobę ojca? próbę wejścia w dorosłość? I drewniana sucha podłoga.

„Harar” to historia młodego mężczyzny, dla którego wchodzenie w dorosłość jest nieustannym rozliczeniem z trudnym dzieciństwem. Nieustannym, ale koniecznym. Nadopiekuńcza matka, toksyczne autorytety, poczucie niższości, niezgoda siebie takiego, jakim się jest... Wieczne sobą rozczarowanie.

„W izolatce, w której spędziłem najszczęśliwsze dni mego życia, uświadomiłem sobie, że muszę oderwać się od poczucia samoistności, od traktowania swojego życia jako sprawy nadrzędnej, uwolnić się od nienasyconego nigdy pragnienia, żeby zawsze być w centrum zainteresowania, a właśnie to wraz z dzieciństwem ostatecznie utraciłem. Moje cierpienie polegało na tym, że nie mogłem nieustannie być w centrum zainteresowania, kiedy przestawano mi poświęcać uwagę, rzucałem się w wir jakiejś nowej pasji tylko po to, żeby odzyskać utraconą pozycję, i w ten sposób, nie dając ani chwili wytchnienia tym, którzy musieli mnie podziwiać, wypalałem w nich od razu wszystko. I kiedy odchodzili wypaleni, całkiem już oczyszczeni, natychmiast rodziła się we mnie podejrzliwość, a później złość, że nikt mnie nie rozumie, że jestem absolutnie sam. Ta złość przeradzała się w poczucie winy, później w strach, że jestem nikim”.

Dopiero choroba ojca, a jeszcze bardziej - odkrycie jego tajemnicy sprawiło, że nieodcięta wcześniej pępowina mogła pozostać porzucona. Mógł rozpocząć się kolejny etap. Życie zaczęło się odmieniać dzięki spełnionej miłości i ojcostwu.

Nie wiem jak podsumować. „Harar” niesie dla mnie tyle treści, że nie jestem w stanie jej pomieścić. Muszę starać się ją odłożyć na bok. Treść i książkę. Odłożyć - żeby znów do niej wrócić. Jak zapomnę.


niedziela, 14 lutego 2010

powołanie


Jest taki okres w życiu, w którym dziwne rzeczy się dzieją. W tym czasie chłopcy pokrywają się pryszczami, rosną im nosy i uszy, włosy pod pachami i gdzie indziej, zmienia się im głos, niektórzy bardzo się wstydzą, bo to przejście do męskiej głębi poprzedzone jest dziwacznym skrzeczeniem, niektórym udaje się bez skrzeczenia, wracają po wakacjach i choć mają jeszcze bardzo dziecięce twarze, zaczynają brzmieć jak prawdziwi faceci, i wtedy mogą już kupić paczkę fajek w kiosku, bo sprzedawca nie patrzy na twarz, tylko słucha, a ze słuchu można im dać więcej, niż mają. Co odważniejsi próbują swoich sił w monopolowym, chcą w polu przy torach spróbować, a potem zwymiotować. Prawie wszyscy zaczynają interesować się dziewczynami, zaczynają ze sobą chodzić, jak to się mówi, zaczynają się nałogowo onanizować, gdy z tego chodzenia nici wychodzą. Dziewczyny lubią się przytulać, pogadać, wyjść, pokazać się, potańczyć, kino, te sprawy. Chłopcy są niecierpliwi, nie mogą unieść hormonalnego ciśnienia i muszą sobie pomagać, w samotności, w toalecie. Tak już jest i chyba tak będzie. Konflikt natury i kultury, przyzwyczajeń, nakazów rodziny, zakazów kościoła. I tak wszystko toczy się od wieków wypróbowanymi torami, każde pokolenie narzeka, ale każde przez ten okres przechodzi, a potem się wspomina i śmieje, przywołując na którymś rocznicowym zjeździe w liceum obrazy z czasów niespokojnych, z czasów niespokojnej ręki, z czasów niespokojnych snów. Niektórzy tego okresu nie chcą wspominać, bo był dla nich piekłem, tych jest mniej, ale są, są wśród nas, byli i będą. Tak jak ja. Mój pociąg wykoleił się w pewnym momencie, wagony wiozące geny, geny do stacji męskość, przeszły jakąś straszliwą mutację, wszystko zwariowało, zamieszkałem w obcym ciele, które stało się więzieniem pilnowanym przez podłego klawisza, tym klawiszem była moja matka, która pastwiła się nad moją duszą, nie chciała widzieć tego, co było widoczne, tego, co inni widzieli i śmiali się, kpili lub zawieszali współczujące spojrzenie. Współczucie, najgorszy z odruchów. Współczucie jest gorsze od kiły, bo zabija, zabija z zatroskanym obliczem, współczucie to największe z kłamstw, bo pod jego skórą siedzi diabeł. Najczęściej współczuje się dlatego, że ma się dogłębną satysfakcję, że coś takiego ciebie nie spotkało, to całe współczucie to po prostu pewien rodzaj radości. Patrzysz na człowieka bez nóg i myślisz, biedny, ale w sercu masz radość, że to on nie ma nóg, że to nie ty siedzisz na wózku. Albo na plaży. Widzisz chłopaka z piersiami i zaczynasz się śmiać albo współczujesz, myśląc, biedny, kto go zechce, jaka dziewczyna będzie się chciała kochać, chodzić, całować z taką efemerydą. To piekło, to było piekło i nikt nie chciał pomóc, a własna matka potęgowała je. Przejrzałem ją dokładnie, zrozumiałem, że moje piersi są dla niej gwarantem spokojnej starości, wiedziała, że mnie żadna nie zechce, że ja sam nie będę próbował, bo się przed żadną nie będę miał odwagi obnażyć, że będę z nią siedział całe życie, bo ona jakoś swego na nowo nie chciała układać, na nawrócenie ojca też nie czekała. Po prostu pewnego dnia poczuła się dobrze w tej dwupokojowej klatce dla ludzi, poczuła się doskonale z synem, który dziwnie się rozwijał, ale ten wybryk natury dawał jej gwarancje, że to ona będzie jedyną, jedyną i do końca, do samej śmierci. Morderstwo, duchowe morderstwo na własnym dziecku. A ja żyłem, wstydziłem się, płakałem, marzyłem o dziewczynie, bo choć moje ciało było bardziej pokrewne kobietom, to w środku, w środku byłem prawdziwym chłopakiem, takim, który chce się z nimi całować, chodzić do kina, migdalić się. Ja mogłem tylko o tym śnić i słuchać na przerwach w liceum, jak inni opowiadają, jak tymi opowieściami kaleczą mnie, kaleczą moją duszę, kaleczą moje ja, ale co oni mogli wiedzieć. Dla nich to ja byłem Ksiądz, tak sobie wszyscy ubzdurali, ubzdurali, że ja się szykuję na księdza, do seminarium, bo o pedalstwo nikt mnie nie podejrzewał, z dziewczynami postępowałem normalnie, naturalnie, do pewnych granic, granic, których nie mogłem przekroczyć, stąd te wnioski seminaryjne. Biły się we mnie dwa światy, chciałem się pozbyć piersi, a z drugiej strony chciałem mieć spokój, spokój od wszystkiego, wszystkich. Chyba tak rodzi się ucieczka, którą niektórzy mylą z powołaniem. To ona ubiera cię w to powołanie, to ona ci je załatwia, podtrzymuje i utwierdza. Czasami to ludzie, rodziny, opinia publiczna decydują o twoim życiu, dzięki nim w pewnym momencie zaczynasz wierzyć w kłamstwo i tłumaczysz je potem jakąś absolutną prawdą, prawdą objawioną, z góry objawioną. To przezwisko, ten Ksiądz, przywarło do mnie, wszyscy tak mówili, ale ja sam jeszcze w to do końca nie uwierzyłem, dla mnie to było coś odległego, choć wartego zastanowienia się, bo ucieczka i spokój dają wytchnienie, ale tylko na pewien czas, a może da się tak żyć i życie przeżyć...


Hubert Klimko-Dobrzaniecki, Raz. Dwa. Trzy

czwartek, 11 lutego 2010

dzieło


Bestseller to książka, w której czytelnik ma wrażenie, że kartki same się przewracają - tak szybko się ją czyta. Udane dzieło kreatora światów poznajemy po reakcjach odwrotnych: „czytałem coraz wolniej, bo nie chciałem opuścić tego świata”.

Z „Tygodnika Powszechnego”

środa, 13 stycznia 2010

oni...


Jak zaczniesz grypsować, małolat, to jest albo wóz, albo przewóz. Musisz, wiedzieć, gdzie jest twoje miejsce. Decydujesz się na to, że jesteś złodziej i bandzior, a więzienie jest twoim drugim domem i to jest cena za to, że robisz to, co ci się podoba. Prawdziwy złodziej prędzej czy później trafi za kraty, bo to jest jego zawód i jego wolność. Jego cena wolności. Złodziej, co grypsuje, dokładnie wie, kto jest jego wrogiem i z kim musi walczyć, żeby przeżyć. Cala administracja, całe to kurewstwo urzędasów, sędziów, kupionych i wystraszonych adwokatów, wściekłych prokuratorów, klawiszy – tych łańcuchowych psów, to wszystko, małolat, cały ten pierdolony burdel myślący tylko o tym, jak nas zamknąć, zagłodzić, zgnoić i jeszcze zmusić do poprawy, do tańczenia tak, jak nam zagrają. Wiesz, po co się grypsuje, małolat? Pewnie wiesz bo już gibiesz te swoje parę miesięcy. Tylko razem jesteśmy silni. Tylko razem możemy przetrzymać jakoś ten cały syfilis. I oni wiedzą o tym, i boją się nas, i liczą się z nami. Wiedzą, że w kryminale się głupieje i złodzieje potrafią być nieobliczalni. Że są ześwirowani i stać ich na to. żeby wypruć sobie flaki i wrzucić w sprężyny od koja Tak, małolat, są tacy kamikadze. Sam kiedyś widziałem, jak nieśli kolesia z jego własnym łóżkiem, bo go nie mogli wyplątać. Nieśli go do lekarza, a kiszki ciągnęły się po podłodze. To był gruby numer, małolat, i klient tego nie przeżył. Ale to są ostateczności, gdy nie ma już wyjścia, gdy chcą cię zgnoić albo zadręczyć na śmierć.

Ale oni wiedzą, że jak pochlasta się dziesięciu, to nie będą mogli ich skrawcować na miejscu i będą musieli ich powieźć na wolnościową szpitalkę. I zrobi się dym, i prędzej czy później ludzie będą się pytać, co się dzieje. Dlaczego złodzieje robią sobie takie rzeczy. Bo wariują od tego, że są traktowani jak zwierzęta. Że jak dopominają się o swoje prawa, chociażby o żarcie, co się dałoby przełknąć, to dostają parę lol na grzbiet, kopa podkutym butem albo łomot od pięciu gadów naraz. Bo wariują dlatego, że są dręczeni i trzymani w ciemnościach, wpierdalani w słynne pasy, w których najwięksi kozacy po dziesięciu minutach srają pod siebie, bo są zamykani na pół roku w pojedynkach, w mrozie, z robactwem, ze szczurami, wariują, bo jak idą do lekarza, to są zamykani na twarde jako symulanci. Żyją w piekle, które zrobiono specjalnie dla nich, więc stali się diabłami. I żrą się między sobą, niszczą słabych, gwałcą wystraszonych, bo sami nie chcą być gwałceni, słabi i wystraszeni. Tak, małolat, bo więzienie to piekło i ściek, śmietnik i dżungla, i nikogo nie obchodzi, co się tutaj dzieje. Nikogo nic obchodzi, że morderca siedzi z dzieciakiem skazanym za kradzież roweru. Nikogo nie obchodzi, że klient raz zgwałcony będzie poniżany i dymany do końca swoich dni w kryminale. Oni są zadowoleni, że robią z nas zwierzęta, małolat, im potrzebne są zwierzęta, żeby mogły istnieć takie kryminały. Ale jak już zrobili z nas zwierzęta, to chociaż nie pozwólmy się zastraszyć. Niech się nas boją i niech się z nami liczą. Dlatego potrzebna jest mafia, o której oni wiedzą, ale nasza czaszka w tym, żeby wiedzieli jak najmniej. Oni mają swoich kapusiów, ale my wiemy, kto jest kapusiem i kiedy kapuje. Oni nie chcą, żebyśmy mieli kontakt z wolnością, ule my mamy swoje kominy. Oni nam dają wstrętne żarcie, ale my możemy pierdolnąć platerami i ogłosić głodówkę, a tego boją się najbardziej. Oni chcą mieć swoich zaufanych klawiszy, ale my tych klawiszy możemy kupić, bo wszystko można kupić.

To wszystkie nasze zasady, małolat, ja teraz będę nawijał tak między nami i może się zdziwisz, że kulawo bajeruję i w ogóle. Ale lubię cię i ci ufam, a przesiedziałeś deczko i trochę wiesz, i chcę, żebyś i ty głupi nie był. No więc te nasze wszystkie zasady, oddzielny blat, oddzielne platery, nie kopsać ręki frajerstwu, cała więzienna nawijka, jak popatrzysz na to z boku, to przecież jedna głupota i nic więcej. No bo co się w końcu stanie, jak frajer zje z twojego talerza albo przykira z twojego kubana. Nic, chyba że ma jakąś francę. Ale jak spojrzysz na to z innej strony, to zobaczysz, że są potrzebne, bo muszą być jakieś zasady, żeby trzymały ten cały bałagan. 1 trzeba ich przestrzegać, i może dlatego, że są bez sensu, tym bardziej trzeba ich przestrzegać, bo tak się sprawdza ludzi. Będziesz zdychał bez szlugów, ale nic weźmiesz pojarki od frajera. Będą cię klawisze napierdalali, ale nic dotkniesz obszczanego kibla. Oddziałowy będzie cię zmuszał, żebyś szamał z frajerstwem, ale ty będziesz wolał łomot.

Myślisz, że mnie nie żal cweli? Ale będę ich dymał i poniżał. Małolat, jak pierwszy raz dałem jednemu obciągnąć, to myślałem, że się zrzygam, ale dałem, bo wiedziałem, że muszę być sztywny, bo tu trzeba być sztywnym. Myślisz, że ja nic wiem, że wśród frajerstwa są porządni faceci, czasami porządniejsi niż klienci od nas. Ale zawsze będę powtarzał i robił tak, jakby każdy frajer był od urodzenia zwykłym paparuchem. Musimy, przynajmniej od zewnątrz, wyglądać, że trzymamy się razem i obcym wstęp wzbroniony. Zresztą frajerstwo samo sobie jest winne. Widzisz, jacy są rozpierdoleni. Można z nimi zrobić co się chce. Żadnej jedności. Motają się i motają. Jak jakaś zadyma albo bunt, to tylko my. Nigdy się nie zdarzy, żeby frajerstwo coś wymyśliło i zadymiło. Duży fart, jeśli kilku z nich się wykłamie i pójdzie za nami.

Z nimi, małolat, jest taka sprawa, że oni przeważnie żałują za grzechy i myślą, że spotkała ich zasłużona kara, myślą o poprawie. Aż mnie telepie, jak o tym pomyślę. Jaka kara? Jaki sąd? Kto mnie sądził? Jakaś banda złodziei, co kradnie pod ochroną tego swojego prawa. Małolat, przecież to jest cyrk. Żeby bandyci, co napierdalali mnie przez tydzień na komisariacie, robili potem za uczciwych świadków. Złodziej skazujący złodzieja. I to złodziej, który nic nie ryzykuje. Ja jestem złodziej, ale płacę uczciwie, płacę wolnością, moim jedynym skarbem. Małolat, mordercy są uczciwi, dają życie za życie. A pomyśl, jakim zeszmaconym mordercą jest sędzia skazujący na krawat. Co go to kosztuje? Czym płaci? Bólem dupy na rozprawie. Patrzy taki kutas, jak huśtają człowieka, a potem idzie na obiad i myśli, jak wyhuśtać następnego. Trzymaj mnie, bo gołymi rękami wyrwę te kraty! I jak tu się dziwić, że ludzie dostają świra? Że podcinają sobie żyły, oślepiają się, łykają mojki i kotwice. Małolat, ja siedzę już trzeci raz i wiem, że będę z przerwami siedział do końca życia. Udało się im tylko jedno. Nauczyli mnie, jak być bandytą, nie bać się kryminału i być dumnym z tego. To im się dobrze udało. I tylko to.

No dobra, małolat, to było tak między nami. Takich rzeczy lepiej nie nawijać głośno. Wiesz, jacy są złodzieje, nudzi im się i o każde słowo chcieliby kręcić aferę. Zapamiętaj, zapomnij i morda króciutko przy samym parkiecie.

Andrzej Stasiuk, Mury Hebronu



poniedziałek, 11 stycznia 2010

zasada


– Panie profesorze – zaczął Harry. – Tak sobie myślę… Nawet jeśli nie ma już Kamienia, to jednak Vol… to znaczy Sam-Wiesz-Kto…
– Nazywaj go Voldemortem, Harry. Zawsze nazywaj rzeczy po imieniu. Strach przed imieniem wzmaga strach przed samą rzeczą.

Joanne K. Rowling, Harry Potter i Kamień Filozoficzny

niedziela, 10 stycznia 2010

ona


W Paryżu mają Montmartre, w Amsterdamie Dzielnicę Czerwonych Świateł. Przykłady można by mnożyć. Zepsuty, pogański Zachód nie wstydzi się swoich domów publicznych, wybitych bordowym aksamitem sal, przytulnych, maleńkich pokoików. Oddziela je umowną granicą od reszty metropolii, tworzy legalne miasto w mieście. Miasto rozpusty, grzechu i rozkładu. Co więcej – trafiają się tam przeróżni zboczeńcy, jacyś Toulouse-Lautrecy, utrwalający obrazy występku przeciwko moralności i nazywający to bluźnierczo sztuką. Warszawa nigdy nie zhańbi się podobnym procederem. W katolickiej Polsce nie ma dzielnic rozpusty. Co prawda nie wiadomo dlaczego, niezależnie od tego, w jakim miejscu znajdzie się obserwujący rzeczywistość człowiek – czy to w szpitalu, autobusie, na ulicy czy przed telewizorem, pierwsze słowa cisnące mu się na usta brzmią nieodmiennie: „Ale burdel!”. Towarzyszy temu jednak zazwyczaj nie erotyczne podniecenie, ale zwykle kręcenie nawykłą do owego kręcenia głową. No cóż. Co kraj, to obyczaj. W Warszawie nie ma zatem dzielnicy-jawnogrzesznicy. Weźcie jednak do domu bezpłatną gazetkę studencką, a znajdziecie w środku różowe zaproszenie na pokaz fryzur intymnych. Jeśli chcecie skorzystać z usług silikonowej Joli („PROMOCJA!!! Trzecia godzina GRATIS!!!”), gotowej na wszystko Marioli, czy mogącej pochwalić się umiejętnością zrobienia szpagatu Violetty, nie musicie udawać się na specjalne poszukiwania. Wystarczy, że podejdziecie do któregoś ze spacerujących po ulicach kilkunastoletnich chłopców, roznoszących za grosze odpowiednie karteczki. Jeśli zaś jesteście zmotoryzowani, to karteczki same do was przyjdą i będą spokojnie czekać, zatknięte za wycieraczkę, aż załatwicie w ministerstwie wszystkie sprawy nie cierpiące zwłoki. Na zepsutym Zachodzie sex-shopy znajdują się głównie w wiadomych gniazdach odrażającej rozwiązłości. W ojczyźnie Papieża stoją sobie spokojnie, jeden obok drugiego, na stołecznej ulicy Jana Pawła. I to bynajmniej nie Woronicza.

Katarzyna Sowula, Fototerapia