Zdaje mi się, że cała wiedza o moim życiu pochodzi z książek
Jean-Paul Sartre, Mdłości

piątek, 12 marca 2010

darcie pierza

Białe zeszyty
Sonia Raduńska
wydawnictwo: WAB
stron: 334


Czasem w księgarni zmuszony jestem wybierać. Rzadko to robię, częściej biorę wszystko, co wpada mi w rękę, co zaintryguje. Ale czasem wybieram. Ostatnio polecono mi Stachurę. Byłem niepewny: miałem wrażenie, że kończy się dobrze, a ja nie lubię tekstów dobrze zakończonych. Ale już chciałem to sprawdzić. Miałem też w rękach ostatnią Sylwię Chutnik, coś Hrabala i, wstyd się przyznać (?), Harrego Pottera. Spojrzałem jeszcze ostatni raz na półkę, spojrzałem wzrokiem osoby, która żegna się z wytęsknioną osobą, i zauważyłem „Białe zeszyty” Sonii Raduńskiej.
Gdy patrzę w półki, szukam schematami. Najczęściej wyszukuję serie, które już zacząłem, rzadziej kolory czy kroje okładek. Raduńska poszła serią: czytałem już wcześniej coś z Serii z miotłą. „Kazirodztwo” Christine Angot. Mocna. Drapiąca. Spojrzałem na czwarta stronę okładki. „Intymny dziennik dojrzałej kobiety, matki dwojga dzieci, która po śmierci męża próbuje uporządkować swoje uczucia”. Zaiskrzyło. Druga strona okładki: „Sonia Raduńska. Psycholog…” Poszedłem do kasy.
Ciągną mnie książki z psychologicznymi jazdami. Z książkami mam jak Kuczok z filmami:
Jeśli więc zamiast o filmie odważnym słyszę o dziele chorego umysłu, filmie odrażającym, zwyrodniałym, a jednocześnie wiem, że stoi za nim autor o znanym i sprawdzonym potencjale artystycznym – ogarnia mnie iście piekielna dociekliwość i spieszę do kina tym prędszej, im liczniejszy skonfundowany tłumek kinomanów podąża w stronę odwrotną. Nie żebym chciał ulżyć zboczonym popędom – wprost przeciwnie: jako że w Niebie chcę się znaleźć po śmierci, wolę je sobie zostawić jako niespodziankę; cóż bym miał za motywację do żywota bezgrzesznego, gdyby się Niebo okazało w kinie niefotogeniczne? Na piekło mogę sobie więc za życia popatrzeć, choćby dlatego, żeby mnie spróbowano zdemoralizować, żebym miał szansę się tym próbom oprzeć. Za prawienie morałów w kinie serdecznie dziękuję, nic bardziej nie podcina skrzydeł artyście niż chęć przyprawienia samemu sobie anielskich skrzydeł, chęć pokrzykiwania z ambony zamiast z reżyserskiego stołka.
Książka musi mnie boleć, musi drapać jak cyrkiel grzebiący w tętnicy w nadgarstku na nudnej lekcji matematyki. Książka musi orać życie aż do skały, odcinać miąższ mango do samej skórki, a nie zjadać je po kawałeczku.
Chwyciłem za „Białe zeszyty”. Miał być Stachura. Okazało się, że u Raduńskiej jest go aż zanadto. Nic nie ginie w przyrodzie… Jest też mój Preisner, Miles Davies, jest mój Jarrett, jest Jung, de Mello (kiedyś skosztuję).
Oczy tej małej, jak dwa błękity
Myśli tej małej, białe zeszyty
A On był dla niej jak młody Bóg
Żebyż on jeszcze kochać mógł...
napisze Osiecka, zaśpiewa Raz. Dwa. Trzy.
Cóż więcej pisać o książce? Jest tu już wszystko.
Czytając autoterapię Raduńskiej zastanawiałem się, na ile możliwe jest szczere pisanie dzienników, pamiętników, blogów? jeśli zakłada się, że białe zeszyty nie są ich jedynymi czytelnikami. Okazuje się że można.
Wciąż jest to ciało zasługujące na miłość i namiętność. Moje piersi są jak u młodej dziewczyny. Skóra jeszcze gładka i ciepła. Tęsknię.
Szczerość i otwartość Autorki jest tak naturalna, że w chwilach, kiedy miałem ochotę na krytyczną ocenę („przecież nie można tak myśleć!”, „a co z Twoimi dziećmi?”, „jesteś samolubna!”), strofowałem się i chwytałem za kolejne daty...
Z przemyśleń w lekturze: odkryłem całkowitą naturalną sprzeczność między słowami mężczyzny wypowiadanymi w ważnych rozmowach, w listach (przy kawie w Columbii...) a zachowaniem dnia następnego. I następnego. Naturalną - bo - zdaje mi się - powszechną. Zachowania takie, jakby miały tę rozmowę, list, słowa - unieważnić. Czytam - że kobieta czuje się niezrozumiana, że ma poczucie niezawinionej nieważności. Wiem - że dla mężczyzny jest to, paradoksalnie, postać przypieczętowania wypowiedzianych słów. Może: by pokazać jak one są ważne odbiega się od nich, obiera przeciwny kierunek, gdyż stają się przez to wyjątkowe, niepospolite, świąteczne... Dziwny sposób, ale przekonujący dla niego. Dla mężczyzny. Mężczyzna musi to sobie udowadniać. Czytam dalej:
„Manipulowanie bliskością”, czyli naprzemienne zbliżanie i oddalanie w bliskiej relacji jest naturalną skłonnością mężczyzzny. Że jest bardzo naturalne, że skłopotany mężczyzna udaje się do „jaskini na odosobnienie i nie nalezy go wtedy zaczepiać! Że kiedy wyrusza ode mnie do siebie, mam go nie ścigać (bo tym mocniej będzie się odsuwał). On wróci - potrzebuje tylko przestrzeni i czasu dla siebie! I że kiedy ja mówię bliskiemu mężczyźnie o swoich trudnych uczuciach czy kłopotach, on naturalnie poczuje się obwiniany (oskarżany!) lub będzie chciał mi problemy rozwiązywać.
Prawdziwe.
I jeszcze odkrycie: doświadczenie płaczu totalnego. Z dopowiedzeniem: nie mając żadnego wsparcia. poza wsparciem w samej sobie.
Polecam wszystkim tym, którzy w codzienności drą pierze swoich ograniczeń. I próbują upchać jej w przytulną poduszkę.

1 komentarz:

Mika pisze...

ciekawa notatka ... zwłaszcza fragment:

"Książka musi mnie boleć, musi drapać jak cyrkiel grzebiący w tętnicy w nadgarstku na nudnej lekcji matematyki. Książka musi orać życie aż do skały, odcinać miąższ mango do samej skórki, a nie zjadać je po kawałeczku"

ja znów wybierając książki - czy to w księgarni czy w bibliotece - mam dwie drogi:
1 - opinie innych - czy to znajomych czy przeczytane na blogach czy serwisach książkowych
2 - moja własna receptura: okładka, rodzaj druku i papieru, notatka rysująca fabułę, zapach (wiem - śmieszne ;) ) i przeczytanie 21 strony ... jeśli większość z w/w aspektów mnie zadowala to wracam do domu z kolejną zdobyczą książkową. Cieszy zwłaszcza gdy to książka z biblioteki - bo na osobiste zbiory patrzę z przerażeniem bo miejsca już powoli brakuje ;-)

pozdrawiam ciepło - a blog bardzo ciekawy (nie tylko wyżej cytowane słowa) więc z pewnością jeszcze zajrzę :)