Zdaje mi się, że cała wiedza o moim życiu pochodzi z książek
Jean-Paul Sartre, Mdłości

środa, 4 marca 2009

relewantne


W podstawówce nie miałem kolegów, miałem koleżanki. Istotnie różniłem się od kolegów, chuderlawe ciało i okulary, włosy na nogach pojawiły się dopiero w ósmej klasie, już to wystarczy, żeby na dużej pauzie ukrywać się w toalecie. Ale, co zabawne, choć świat podstawówki nie szczędził upokorzeń, oszczędzono mi większych fizycznych przykrości. Bynajmniej nie dlatego, że byłem dobrym uczniem i pupilkiem nauczycieli. To nie strach przed nauczycielami wstrzymywał moich współtowarzyszy z klasy przed regularnym spuszczaniem mi łomotu. To było raczej poczucie głębokiej obcości i niezazębialności światów. Oni szanowali moją osobność, ponieważ byli zajęci sobą, przeczuwali, że pochodzę gdzie indziej: z jednej strony inteligentniejszy od nich, z drugiej – noga na lekcjach wuefu, a w istocie część inna, też na cztery litery; ktoś niegroźny, nawet zabawny, jak by co – moja twarz była na wyciągnięcie ręki. Ta równowaga, na szczęście dla mnie, utrzymała się osiem lat. Gdyby jednak, gdyby ktoś rzucił hasło do, powiedzmy, unifikacji, standaryzacji materiału chłopackiego, zwąc to jakkolwiek, pierwszy padłbym ofiarą: pierwszy spłonąłbym w podstawówkowej stodole, albo raczej spłynął w muszli klozetowej, koledzy stodołą nie dysponowali.
„Dokroić papryki?”, pyta matka.
W podstawówce trzymałem z dziewczynami. Dziewczyny bardzo różniły się od chłopców. Z różnic istotnych należy wspomnieć następujące: dziewczyny były czyste, nie przewracały się, jeśli im nie podstawiono na korytarzu nogi, umiały płynnie czytać i dodawać, budowały zdania, w których podmiot wykraczał poza „ja”, a czasownik poddawał się koniugacji – nie sprowadzał się do chłopackiego „yhy”, występującego również w podwariantach „eee” i „no”. A przede wszystkim dziewczyny nie stosowały przemocy fizycznej, co mi imponowało, chociaż często płakały: gumka rozmazała grafitową linię na kartce w cień i szloch gotowy. Mimo tej wady, chyba jedynej i związanej, jak sądziłem, z hydraulicznym defektem konstrukcyjnym, przedkładałem dziewczyny nad chłopców.
„Pijesz, synek, normalną czy inkę?”, pyta matka, pyta codziennie, mimo że zna odpowiedź, dzięki czemu, po prawdzie, nie muszę odpowiadać.
W podstawówce miałem trzy przyjaciółki. Kasia i Basia (jak wiewiórka, tylko wielką literą, i zawsze reagowała na swoje imię). Nie mogę przypomnieć sobie trzeciego imienia. Ula? Albo Agnieszka? Zakład: jeśli matka postawi filiżankę kawy przede mną, nie uroniwszy kropli, będzie Ula. Czekam.
Zatem Ula. Kasia, Basia, Ula i ja. Kilka słów dochowało się z tamtych lat, żadnych obrazów. Pamiętam, że były, że znaleźliśmy kiedyś skarb, że graliśmy – prawie jak chłopcy – na commodore albo atari, co oznacza, że Kasia, Basia lub Ula miała zamożnych rodziców. Kasia, Basia lub Ula miała złote kolczyki, co z kolei charakteryzowało dziewczynki z ubogich robotniczych domów. Kasia, Basia lub Ula miała komplet dwudziestoczterokolorowych mazaków oraz coś, chyba z krystalicznego gipsu, nazywanego „różą pustyni”, co z kolei oznaczało, że miała ojca na kontrakcie w Libii (matka pozostała w Polsce, ktoś musiał zajmować się dziećmi). I tak właśnie pracuje moja pamięć, żałosne, nie obrazy, lecz dedukcja, wszystko domyślone, najwyraźniej widać łączniki i sposób pracy mózgu, bo już wynik – wątpliwy.
Zatem Agnieszka. Kasia, Basia, Agnieszka i ja. Po lekcjach zdarzało nam się zostać, we czworo, na godzinę lub dwie. Szliśmy za szkołę, na mały placyk między kotłownią a salą gimnastyczną, żeby pograć. Graliśmy w gumę. Chłopcy nigdy nie grali w gumę, grali w nogę, na przykład. Nie pamiętam reguł. Potrzebna była guma, kilka metrów, od majtek. Najlepiej szeroka i sprężysta, najbardziej deficytowa. Dwie osoby stawały jak słupy, pomiędzy którymi rozciągała się rzeczona guma. Pamiętam, że gra nazywała się „raz-dwa-trzy” oraz że można było skusić: „Skuś babko, dam jabłko”. Pamiętam, że lubiłem skakanie. Nic więcej.
Matka zachwiała się i upuściła filiżankę (jednak Agnieszka). Filiżanka uderzyła o gumową wykładzinę, chyba się nie rozbiła, zabrakło charakterystycznego dźwięku dopełniającego pęknięcie porcelany. Matka skuliła się jak po uderzeniu w brzuch. Złapała się krawędzi stołu. Poderwałem się, spadł widelec, a solniczka się przewróciła (rozsypana sól zapowiada kłótnię): „Mamo!?”.
Ująłem ją za ramiona, teraz milczałem, stałem za matką, zastygły w dziwnej pozie, nie dokończonym geście, ni to ją obejmując, ni podtrzymując. Gest nie dokończony, poza dziwna, bo, tak gest, jak i poza, pozbawione celu, z ledwo zaznaczonym wektorem
kierunku.
Od lat nie trzymałem matki w ramionach. Jej ciało przypomina gąbkę, mógłbym je ścisnąć, mógłbym wycisnąć z niej krew i płyny, wszystek czas, który jej pozostał, na końcu charakterystyczny dźwięk, dopełniający pęknięcie człowieka, jak wiązka chrustu, opał na zimę, suchy patyk.
Pomagam matce, powolutku, nie uchybiając pojedynczemu milimetrowi podłogi, dojść do fotela w salonie. Od lat nie trzymałem matki w ramionach, nie dotykałem tak głęboko i dosłownie: odczuwam nagłą bliskość fizyczną i zażenowanie, nie mogę bowiem udawać, że matka to tylko pojęcie, byt bardziej społeczny niż materialny – to nie abstrakcyjnej matce pomagam dojść do fotela, tylko materialnemu (i praktycznemu) ciału; kwantyfikator jest niezaprzeczalnie szczegółowy, zwany również, co zabrzmi niestosownie, egzystencjalnym.
W tej nagle wybuchłej cielesnej bliskości jest też miejsce, co tylko wzmaga wstyd, na płeć. Matka jest kobietą, starą i zużytą, ale kobietą, jej ciało przypomina ciała innych kobiet w podobnym wieku, jej ciało wydaje się wehikułem, który moja matka, właśnie ów byt społeczny i emocjonalny (kwantyfikator ogólny), wybrała, żeby w nim zamieszkać i się przemieszczać, z moją – teraz – pomocą; aby do fotela.
Jestem przerażony, to nie powinno się zdarzyć, pomagam jej zasiąść w fotelu. Zanim pobiegnę do telefonu, żeby wezwać karetkę, patrzę na jej twarz, ułamek sekundy, kącik oka, tupot kurzych łapek, po¬wieka jak migawka w aparacie.
Dzwoniąc, nie potrafię wymazać twarzy mojej matki. Ma otwarte usta, dolna warga, a właściwie ciemniejsza kreska, zwiotczała jak guma umocowana do kącików ust, odsłaniając zęby dolnej szczęki. „Zwycięstwa 43!” Skóra lśni jak świeżo pobielona, jeszcze mokra ściana, upaćkana odciskami dłoni i poduszki. „Kurwa! Przepraszam. Niech pani sprawdzi, jak nazywa się teraz ta ulica, przecież numer się wyświetlił!” Oczy zogromniały, jakby jakaś siła usiłowała wypchnąć je od wewnątrz, czarne plamki oczne prawie zagarnęły dysk tęczówki. „Kurwa!” Rzucam słuchawką stacjonarnego telefonu i biegnę po komórkę. Dzwonię do Pawła, mówię szybko, połykając co drugie słowo. „Zaraz wyślę karetkę”, uspokaja Paweł D. Włosy, jedno rzadkie pasmo, przylepiło się do pobielonej ściany czoła jak pajęcze odnóża, kilkanaście cieniutkich kresek pomalowanych na „mroźny kasztan” albo „południowy orzech”.
Podchodzę do matki, najpierw gładzę, zmarnowawszy sekundy i cały gest, oparcie fotela, potem dotykam policzka matki, wilgotny, skóra wierzchu mojej dłoni lepi się do jej skóry. „Zaraz, mamo – mówię do siebie. – Wytrzymaj. Obiecuję”. Nie wiem, co mógłbym obiecać. Nic ważnego, chyba.
Twarz matki nagle oświetlają dwa słońca, niebieskie i czerwone, wygląda upiornie. To karetka zatrzymała się przed domem, a kogut ambulansu, niebiesko-czerwony, błyska się światłami jak z radiowozu. Dopada mnie groteskowe przeświadczenie, że moja matka dopuściła się wykroczenia, zostanie aresztowana, w sytej Unii Europejskiej nie wolno chorować na śmierć, a jeśli nawet – to tylko w ramach jednostkowego protestu przeciwko... (w wy kropkowane miejsce proszę wstawić odpowiednie słowo/-a).
„Zaraz, mamo”, powtarzam, odrywając własną rękę od jej policzka, niepotrzebny i nieprzewidziany wybuch czułości, a może strachu, nie wiem. Biegnę na ganek, po raz pierwszy nie myśląc o papierosie, potykam się o szufelkę, wybiegam na podwórko, otwieram bramę. Z karetki wysiada ratownik medyczny i kierowca. Proszą mnie o NIM (numer identyfikacji medycznej), w odpowiedzi wręczam im wiązankę przekleństw. Nie wydają się zdziwieni. Wyciągają nosze, wchodzimy do domu: „Zaraz, mamo”, mamroczę pod nosem; może zwariowałem?
Pomagam ułożyć matkę na noszach. Wścieka mnie profesjonalny i suchy dotyk ratownika. Dom jest stary, drzwi szerokie, nosze bez problemu (przesunąć musiałem stół, kopnąłem filiżankę z zastygłą plamą kawowej krwi) przechodzą przez futryny, potem ganek, unosimy nosze, matka nic nie waży, i do karetki.
Matka w karetce, maska tlenowa i zastrzyk. „Co to za zastrzyk?”, pytam. „Środek uspokajająco-rozkurczający”, odpowiada ratownik. Z najwyższym trudem powstrzymuję się przed rozszarpaniem jego aorty. Widzę, że chce mnie zapytać, kim jestem dla poszkodowanej, może takie są procedury. „A pana żona...”, zaczyna. Bardzo niewiele, tak niewiele dzieli mnie od uderzenia obcego człowieka. Obcy człowiek orientuje się w czas, macha ręką. Jedziemy, nawet nie zamykam domu.
Jedziemy na sygnale, inni uczestnicy ruchu drogowego posłusznie usuwają się z naszej drogi, wypadają spomiędzy białych pasów tak daleko, jak pozwalają na to krawężniki. Patrzę na matkę, przysięgam wszystko i na wszystko, nawet ofiarowuję swoje życie najwyższym potęgom, jak Abraham przyciskający nóż do szyi Izaaka, nikt nie odpowiada, jak zawsze, echo liczące sobie ponad dwa tysiące lat.
W okolicach kościoła Rocha, patrona zadżumionych, gdy tylko minęliśmy wiadukt, dzieje się coś, co nie ma prawa się zdarzyć, prostopadłościanem karetki wstrząsa prawostronne tąpnięcie; ułamek sekundy później ambulans przechyla się na prawo, ciało mojej matki, macki uwolnionego defibrylatora, jakieś przedmioty lecą na mnie, a ja uderzam o ścianę nadwozia. „Guma!”, krzyczy kierowca; może nie krzyczy – coś strzeliło w mojej głowie.

Ignacy Karpowicz, Gesty


4 komentarze:

Anonimowy pisze...

dobre...zwłaszcza te fragmenty o koleżankach i szkole wiele mi przypominają...pozdrawiam - A. Gd.

zaczytany pisze...

haha... śmieszne...

bogomazanie pisze...

Plaża i kościół stanowiły dwa bieguny naszego wszechświata. Całe życie, wszystko, co działo się na osiedlu, kręciło się wokół jednego lub drugiego. Byliśmy albo na plaży, albo u Matki Boskiej Ucieczki Grzesznych – w szkole lub w kościele, czekając na spowiedź bądź grając w piłkę nożną czy w baseball na jednym z boisk sportowych. Albo też jeździliśmy na rowerach pomiędzy jedną a drugą z tych lokalnych atrakcji (...).
Czasem razem z rodzeństwem liczyliśmy dla zabawy wizerunki Marii Panny w naszym domu. Kiedyś doliczyliśmy się do czterdziestu dwóch. Nie brakowało ich w żadnym pokoju, a przecież nie były w nich same. Towarzyszyły im rozmaite podobizny Jezusa, Józefa, Jana Chrzciciela, Franciszka z Asyżu i najróżniejszych innych świętych oraz aniołów. W naszym domu, gdziekolwiek by się człowiek obrócił, wszędzie wisiały krucyfiksy, z których udręczony, umierający Syn Boży patrzył, jak jemy śniadanie, myjemy zęby i oglądamy telewizję. Były poświęcone gromnice, święcona woda i wielkanocne palmy. Różańce leżały w popielniczkach i miskach na cukierki. Miałem wrażenie, że mieszkamy w hurtowni dewocjonaliów. Mieliśmy nawet awaryjny zestaw do mszy świętej, składający się z wiekowego dębowego pudełka wyłożonego purpurowym aksamitem, w którym znajdowały się: srebrny kielich, patena na opłatki, dwa świeczniki i krzyż. Nie miałem pojęcia, skąd się wziął, ale wyglądał poważnie i mogli z niego skorzystać księża wpadający w gości, gdyby zechcieli odprawiać mszę na naszym stole w jadalni. Co zdarzało się częściej, niż można przypuszczać.
Matka stale zapraszała duchownych do domu, a gdy już przyjęli gościnę, prosiła ich o zbiorowe błogosławieństwo, poprowadzenie modlitwy lub odprawienie mszy. Księża, wiedząc, że gospodyni zaprosi ich potem na domowy posiłek, rzadko odmawiali. Była świetną kucharką, więc perspektywa dobrej wyżerki zwabiła do nas nawet kilku biskupów.

John Grogan, Najdłuższa podróż do domu

zaczytany pisze...

hmmmm.... widzę że mi konkurencja w komentarzach rośnie... ;-)