Zdaje mi się, że cała wiedza o moim życiu pochodzi z książek
Jean-Paul Sartre, Mdłości

czwartek, 26 marca 2009

CBZT


W 1981 roku, dwa lata po ukończeniu studiów, pracowałem na drugim końcu stanu w gazecie „Herald-Palladium”. Mimo że mieszkałem trzy godziny jazdy od Harbor Hills, tamtej wiosny przyjechałem do domu, zakonserwowałem kadłub żaglówki i spuściłem ją na wodę. Tata był już wtedy na emeryturze, więc pomyślałem, że jeżeli mu ją przygotuję, to może zechce sobie popływać. Nawet na emeryturze pracował zbyt ciężko, więc chciałem mu zasugerować jakieś spokojne hobby. Lecz kiedy wróciłem w sierpniu do domu na weekend, zorientowałem się, że ani razu nie wypłynął. Prawdę mówiąc, wymawiał się od żeglowania, odkąd urosłem na tyle, by pływać samodzielnie.
– Idę na żagle, tato – powiedziałem. – Masz ochotę popływać?
– Nie, idź sam – odparł. – Zostało mi tu jeszcze tyle do zrobienia.
– No, chodź - namawiałem. – Nie daj się prosić. Pożeglujemy jak kiedyś. Tylko na chwilę. – Upierałem się, dopóki się nie zgodził.
Tamtego dnia wiał dość mocny wiatr, ale nie było to nic bardziej wyjątkowego niż to, co już wcześniej nieraz przeżywaliśmy w naszej mocnej żaglówce. Usiadłem przy sterze i prowadziłem łódź przez grzywacze, luzując żagle, gdy trafiały w nas porywy. „Mary Ann” przechylała się figlarnie i nurkowała naprzód. Na jeziorze zaproponowałem tacie, żeby przejął ster i grotszota. Zrobił to dość niechętnie. Od kilku lat nie pływał zbyt wiele i widziałem, że się denerwuje. Lecz szybko przypomniał sobie cudowne lata. Uśmiechał się, spoglądając w górę na takielunek i sprawdzając ustawienie żagla.
-– Tyle razy dobrze nam się pływało tą naszą łupinką – powiedziałem, a on skinął głową. – Pamiętasz, jak mi powtarzałeś, że życie jest jak sterowanie żaglówką? Trzeba wybrać kropkę na horyzoncie i uważać, żeby nie zejść z kursu?
Uśmiechnął się na wspomnienie swoich prób znajdowania życiowych lekcji w codziennych czynnościach.
– Drobne poprawki w trakcie. Chyba ci to mówiłem – upewnił się. – Życie polega na drobnych, ale ciągłych poprawkach kursu.
– Przynajmniej jeżeli nie chcesz się nadziać na mieliznę – przyznałem.
Właśnie otwierał usta, żeby dodać coś jeszcze, kiedy przyszedł silny poryw wiatru. Poczułem go najpierw na karku, a ułamek sekundy później w żaglach. Doświadczeni żeglarze wiedzą, co robić, gdy zerwie się silny wiatr – ustawić się dziobem do wiatru i zluzować szoty, żeby zmniejszyć przechył. Tata też o tym wiedział i robił to niezliczoną ilość razy. Tym razem mocniej chwycił ster i szotgrota. Ja puściłem kliwer i wlazłem na unoszącą się w górę burtę łodzi. Ojciec siedział bez ruchu, wpatrzony w lejącą się do kabiny wodę. Sekundę później krzyknął:
– John, bierz ster!
Rzuciłem się ku niemu.
-– John! Pomóż! – W jego głosie było coś, czego nigdy wcześniej nie słyszałem: panika.
W naszej rodzinie to tata zawsze zachowywał zimną krew i dowodził w trudnych sytuacjach. Kiedy byłem jeszcze w przedszkolu, mama strąciła puszkę farby z drabiny w salonie. Jej zawartość rozbryznęła się na zasłony, kanapę i dywan. Mama osunęła się na kolana i wybuchnęła płaczem, lecz ojciec natychmiast skoczył na ratunek, spokojnym głosem wydając każdemu polecenia: „Marijo, ręczniki! Tim, wiadro zimnej wody! Michael, gąbki!” Udało mu się zebrać większość farby, zanim zdążyły pojawić się plamy. Tata najlepiej sprawdzał się w sytuacjach kryzysowych. Zawsze był pasterzem swojego stada, to na nim polegaliśmy, gdy trzeba było rozwiązać jakieś problemy, naprawić jakieś zło. Jednak nie tamtego dnia. Gdy łódź przechyliła się na tyle, że nie mogła się już podnieść o własnych siłach, zrozumiałem, że nasze role się odwróciły. Teraz on był jagnięciem, a ja jego obrońcą. Nagle stanął mi przed oczami jego atak serca sprzed kilku lat, podobnie jak dwa poważne ostrzeżenia lekarzy: unikać stresujących sytuacji i wszelkich wstrząsów, jak na przykład nagłe zanurzenie w zimnej wodzie. W żyłach poczułem elektryzującą falę adrenaliny.
Chwyciłem za ster, ale było za późno. „Mary Ann” już przechylała się na bok, kokpit wypełniał się wodą, a maszt i żagle położyły się na powierzchni jeziora. Obaj z pluskiem wpadliśmy do wody. W oczach ojca dostrzegłem błysk przerażenia.
– Wszystko w porządku, tato – uspokoiłem go. – Nic nam nie będzie. Zobacz, wszystko jest okej.
Pomogłem mu włożyć kamizelkę ratunkową i usiąść okrakiem na wystającej z wody części dziobu. Potem opłynąłem łódź i zebrałem pagaje oraz poduszki na siedzenia.
– Zaraz ustawimy tę naszą łupinkę – zawołałem. W ciągu czternastu lat żeglowania wywróciliśmy się po raz pierwszy. – Nic się nie stało, tato. Tylko się trochę zmoczyliśmy.
Po kilku chwilach wrócił do dawnej formy, odzyskując spokój i opanowanie.
– Chyba trochę zardzewiałem – stwierdził z zakłopotaniem.
– Nieźle dmuchnęło – powiedziałem. – Ja też się tego nie spodziewałem. Z tymi słowy stanąłem na stępce, chwyciłem za burtę i kołysałem się, dopóki łódź znów nie stanęła na wodzie. Tata trzymał się burty, kiedy wybierałem wodę. Dość szybko zniosło nas na piaszczystą łachę, gdzie stanęliśmy, a ojciec mógł bez problemu wdrapać się z powrotem na pokład.
– Ale się podziało! Przerwaliśmy naszą dobrą passę – zażartowałem, kiedy cumowaliśmy łódkę przy pomoście.
– Co za dzień – podsumował tata.
– Co za dzień – przyznałem. Rzeczywiście tak było. Gdy refowałem żagle, zdałem sobie sprawę, że tata już nigdy więcej nie wejdzie na pokład „Mary Ann”, a mnie już nigdy więcej nie będzie pisane spędzić z nim takiego popołudnia na wodzie, ramię w ramię, jak syn z ojcem. Bywają w życiu takie chwile, które ulatują z pamięci, jeszcze nim się skończą. Lecz są też takie, które pozostają z nami na zawsze. Nosimy je ze sobą przez lata, pod samym sercem, jak snopy cennej świetlistej jasności. Stają się częścią tego, czym jesteśmy. Staliśmy obok siebie przemoczeni do suchej nitki – a ja już wiedziałem, że to jedna z takich chwil.
Wiedziałem, że ścieżki naszego życia krzyżują się jak ślady odrzutowców na pustym niebie. Mój ślad unosił się ku dorosłości i obiecującej przyszłości, a jego zaczął stopniowe schodzenie ku nieuniknionemu kresowi życia.
Para kaczek wylądowała na powierzchni Laguny, wyrywając mnie ze wspomnieniowej zadumy. Minęły dwadzieścia trzy lata od naszej ostatniej wyprawy łódką. Dwadzieścia trzy lata, a jak daleko zaniosły nas rozbieżne trajektorie lotu.


– John, zrób mi przysługę, dobrze? – poprosił tata. Siedzieliśmy w starym pokoju Marijo, wiele lat wcześniej zamienionym w pokój telewizyjny, gdzie właśnie skończyliśmy oglądać wiadomości o osiemnastej. Słyszeliśmy uwijającą się na dole w kuchni Elizabeth i dochodził nas zapach imbiru i czosnku. Przygotowywała na kolację swoją specjalność – azjatyckie danie składające się z makaronu, kurczaka, krewetek i warzyw.
– Oczywiście, tato – odpowiedziałem.
– Idź do mojego pokoju i przynieś to pudełko, które mi zrobiłeś. Leży koło łóżka.
Znalazłem je na szafce nocnej, obok latarki i budzika. Ostatni raz widziałem to pudełko jedenaście miesięcy wcześniej, gdy wysyłałem mu je jako prezent na osiemdziesiąte ósme urodziny. Nie miałem pojęcia, jak je nazwać. Nie było na tyle wykwintne, by zasłużyć na miano kasetki, poza tym tata nie miał żadnej biżuterii oprócz kilku par spinek do mankietów i obrączki ślubnej, której nie zdejmował z palca od pięćdziesięciu sześciu lat. Nie była to też skrzynka na pamiątki. Po prostu nieduże, lecz masywne pudełko, które zrobiłem sam z kawałków twardego drewna, jakie zebrałem w lesie za moim domem w Pensylwanii. U dołu miało szufladkę, a u góry wieczko, które można było otworzyć.
Od zawsze pasjonowałem się obróbką drewna, chociaż nie miałem żadnych szczególnych uzdolnień w tym kierunku. Robiłem ramy do obrazów, deski do krojenia i samochodziki zabawki dla dzieci. W ostatnich latach zacząłem poszukiwać w lasach zwalonych pni szczególnie pięknych odmian drzew – czerwonego dębu, orzecha i czeremchy amerykańskiej, ciąłem je na deski, a z desek heblowałem płyty. Zaplanowanie i wykonanie pudełka dla taty zajęło mi rok. Przez całe życie dawałem mu przewidywalne prezenty: wody po goleniu, krawaty i grube biografie nieżyjących prezydentów. Lecz ojciec nie stawał się młodszy i trudno było zaprzeczyć, że od czasu mojego ślubu oddaliliśmy się od siebie. Ten krzyż, ciężar dzielących nas różnic religijnych, mieliśmy nieść razem przez całe życie. Tata otrzymał błogosławieństwo – dar wiary, lecz ja urodziłem się z przekleństwem sceptycyzmu. Jego przeznaczeniem była wiara, moim – zwątpienie. Robiąc dla niego to pudełko, tak samo jak planując ogród, podejmowałem próbę przeskoczenia dzielącej nas otchłani, chciałem mu dać poznać, że nadal mi na nim zależy.
Podniosłem pudełko, które wydało mi się cięższe niż kiedyś, i pogładziłem atłasowe, ręcznie polerowane ścianki. Mama drzemała po swojej stronie łóżka z podwiniętymi jak u dziecka nogami. Nie chciałem jej budzić, chociaż ryzyko było niewielkie. Na palcach wyszedłem z sypialni i położyłem pudełko tacie na kolanach.
– Pomyślałem sobie, że chciałbyś widzieć, do czego go używam – powiedział i podniósł wieczko.
Wewnątrz znajdowała się kolekcja rodzinnych skarbów. O istnieniu wielu z nich nie miałem pojęcia. Wyciągał je jeden po drugim i o każdym opowiadał parę słów: różaniec jego dziadka ze srebra i hebanu, okulary w drucianej oprawie należące do jego ojca, prawo jazdy jego matki, obrączki ślubne rodziców. Z małej szarej koperty wysypał stos wojskowych insygniów i belek, jakie zdobył w marynarce.
– Nazywaliśmy to sałatką owocową – wyjaśnił.
Otworzył niewielką szufladę u dołu pudełka i wyciągnął złoty zegarek, który w 1909 roku jego ojciec otrzymał od Rapid Vehicle Motor Company za uczestnictwo w pierwszej wyprawie samochodowej na szczyt Pikes Peak w Colorado, oraz króliczą łapkę na szczęście. Dziadek nosił ją zawsze przy sobie. W małej sakiewce znajdowała się kolekcja odznak upamiętniających kolejne kamienie milowe czterdziestoletniej kariery zawodowej taty w General Motors. Każdą zdobił niewielki brylancik. Tata opisał mi wszystkie rzeczy po kolei. Żebym wiedział. Gdy pewnego dnia zajrzę do pudełka z moimi dziećmi albo z wnukami lub one z własnymi, przedmioty te będą czymś więcej niż garścią zapomnianych staroci. Z każdym wiązała się jakaś opowieść, część historii naszej rodziny. Każdy stanowił nić łączącą nas z przeszłością. Wiedziałem, że tata nie chciał, żeby popadły w zapomnienie.
Z samego dna szufladki wyjął złożony arkusz papieru – rozpoznałem w nim liścik, który wsunąłem do pudełka przed wysłaniem. Teraz odczytał na głos słowa napisane przeze mnie prawie rok temu. Opisywałem cały proces powstawania pudełka, od wyboru kawałków drewna do nałożenia ostatniej warstwy wosku. Opisywałem, jak frezowałem wieko i wycinałem dłutem miejsca na zawiasy. Przyznawałem się, jak wiele błędów zdarzyło mi się po drodze i jak wiele wynikających z nich kompromisów musiałem zaakceptować, chcąc wykonać zadanie, którego się podjąłem z myślą o zrobieniu czegoś doskonałego. Przypuszczam, że w tym sensie moja praca bardzo przypominała życie.
Notatkę zakończyłem tymi słowami:

Dzieci przyglądały się, jak pudełko powoli nabiera kształtów, i to było dobre. Wiedziały, że jest prezentem dla ich dziadka, i dlatego bardzo się nim interesowały, szczególnie Colleen. Sama też zrobiła, z moją pomocą, proste sosnowe pudełko. Potraktowałem to jako wspaniałą sposobność spędzenia czasu sam na sam z córką i przypomniały mi się chwile, które razem z Tobą spędzałem w naszym warsztacie w piwnicy. Wiele się tam od Ciebie nauczyłem.

Oto historia Twojego pudełka, Tato, zbudowanego pokornymi dłońmi i otwartym sercem. Nie mam pojęcia, do czego może Ci się przydać, i założę się, że Ty też nie wiesz. Ale mam nadzieję, że postawisz je gdzieś, gdzie będziesz je widział każdego ranka, a może późnym wieczorem. I za każdym razem, kiedy na nie spojrzysz, chcę, żebyś wiedział, jak wiele dla mnie znaczy to, kim dla mnie byłeś i nadal jesteś. Dałeś mi wszystko, co mógł dać chłopcu jego ojciec.


Tata złożył liścik i schował do szufladki.
– John, twoje słowa bardzo wiele dla mnie znaczą – oświadczył.

John Grogan, Najdłuższa podróż do domu

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

muszę to przeczytać...skończyłeś już?
AGd